Zimowa wyprawa na Broad Peak. Dziesięć lat później

Czytaj dalej
Fot. brak
Dorota Kowalska

Zimowa wyprawa na Broad Peak. Dziesięć lat później

Dorota Kowalska

5 marca 2013 roku na szczycie Broad Peak stanęło czterech polskich himalaistów. Do bazy zeszło tylko dwóch: Adam Bielecki i Artur Małek. Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka na zawsze zostali na zboczach ośmiotysięcznika. „Ogromny sukces w cieniu wielkiej tragedii, ale taki jest himalaizm” - powiedział po wyprawie Janusz Onyszkiewicz, ówczesny prezes Polskiego Związku Alpinizmu. Ale wyprawa była długo dyskutowana, a postępowanie himalaistów krytykowane

To miało być pierwsze zimowe wejście na Broad Peak. O świcie 5 marca 2013 roku z obozu IV na wysokości 7400 m do ataku na szczyt ruszyli 27-letni Tomasz Kowalski, 29-letni Adam Bielecki, 33-letni Artur Małek i 58-letni Maciej Berbeka. Świeciło słońce, pogodnie miało być jeszcze przez kilka najbliższych dni.

- Analizowaliśmy wcześniej, jak kształtowały się warunki na tej górze w ostatniej dekadzie. W ciągu 10 lat nie było tak idealnych jak tym razem. Przewidywane okno pogodowe na dwie doby, wydłużyło się nawet - mówił koordynator krajowy wyprawy, kierownik programu „Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015” Artur Hajzer (zginął kilka miesięcy później na zboczach Gaszerbrum I).

Na przełęcz i grań (ok. 7900 m) weszli o godz. 12.30. Najpierw Bielecki i Berbeka, chwilę później Małek i Kowalski. Z założenia wspinali się w dwóch zespołach: Bielecki-Małek oraz Berbeka-Kowalski.

- Od przełęczy w górę, z powodu trudności do przedwierzchołka Rocky Summit (8027 m) szli związani liną w dwóch osobnych zespołach. Pierwsi wspinali się Bielecki i Małek. Od przełęczy osiągniętej o godz. 12.30 do zdobycia szczytu przez pierwszego alpinistę, czyli Adama, minęło więcej czasu, niż zakładał pierwotny plan ataku szczytowego. Było to spowodowane nieprzewidzianymi trudnościami technicznymi, przede wszystkim szczelinami, jakie napotkano przed wierzchołkiem Rocky Summit. Latem takie problemy nie występują - wspomniał potem Krzysztof Wielicki, kierownik wyprawy, legenda światowego himalaizmu.

Na Rocky Summit (8027 m) czwórka himalaistów dotarła około godz. 16.00. Z tego szczytu zarówno Bielecki, jak i Berbeka łączyli się z bazą. Powiedzieli Wielickiemu, że wspinają się dalej, chociaż on sugerował, żeby wracali, było już późno.

Wielicki tłumaczył potem, że mimo późnej pory atak kontynuowano, choć w imię zasady „trzymania się razem” mógłby zostać przerwany.

- Himalaiści mieli prawo do takiej decyzji, warunki pogodowe i prognoza były bowiem wyjątkowo sprzyjające. Temperatura wynosiła od minus 29 do 35 w nocy, było prawie bezwietrznie, całkowicie bezchmurnie, przy pełnej, niezakłóconej widoczności - podkreślił.

Na szczyt weszli wszyscy, pierwszy Adam Bielecki o godz. 17.20, 40 minut później ostatni z czwórki - Tomasz Kowalski. Z wierzchołka schodzili osobno.

- Oczekiwanie w warunkach zimowych na tej wysokości nie jest możliwe, grozi wychłodzeniem, hipotermią i innymi następstwami zdrowotnymi. Czekanie powiększałoby niebezpieczeństwo dla całego zespołu. W drodze na szczyt żadna osoba nie zgłaszała oznak słabości. Również cofnięcie się pod górę, po wolniejszych kolegów w warunkach zimy na tej wysokości, po kilkunastogodzinnej akcji, jest bardzo trudne i niezwykle ryzykowne - tłumaczył potem Krzysztof Wielicki.

Niestety, po zdobyciu szczytu u Kowalskiego nastąpiło prawdopodobnie gwałtowne, niepoprzedzone żadnymi objawami wyczerpanie energetyczne. Nie był w stanie schodzić. Normalnie godzinny odcinek drogi do przełęczy, gdzie przypuszczalnie pozostał, zajął mu 12 godzin.

- Dopiero w trakcie schodzenia, na podstawie rozmów prowadzonych z Tomkiem, zorientowałem się, że coś jest nie tak - mówił później Wielicki. - Kiedy pytałem, gdzie jest Maciek, odpowiadał mi - idzie przede mną. W następnej łączności mówił, że Maćka nie widzi. Potem przekazał wiadomość w liczbie mnogiej - siedzimy na kamieniu. To ja na to - daj mi do słuchawki Maćka. A Tomek na to - Maciek nie chce gadać. Kompletnie niezrozumiałe było dla mnie, co się tam z nimi działo. Wywnioskowałem, że Tomek miał problemy z oddechem, co by świadczyło o obrzęku płuc. Miał przy sobie lekarstwa, ale nie wiem, dlaczego nie sięgnął po nie...

58-letni Maciej Berbeka i 27-letni Tomasz Kowalski nie dotarli do czwartego obozu. Początkowo zostali uznani za zaginionych. Czas mijał, a oni nie wracali ze szczytu. Dwa dni później Krzysztof Wielicki poinformował, że „nie ma żadnych szans” na odnalezienie ich żywych.

Również w przypadku Berbeki można przypuszczać, iż doszło do skrajnego wyczerpania energetycznego, himalaista nie był w stanie zejść na dół.

8 marca obaj wspinacze zostali uznani za zmarłych. W lipcu tego samego roku wyprawie poszukiwawczej udało się zlokalizować ciało Tomasza Kowalskiego. Śladów Macieja Berbeki nie odnaleziono do dziś. Był z całej czwórki najbardziej doświadczony, zdobył już wcześniej cztery ośmiotysięczniki.

- Tego jeszcze w historii nie było, aby cztery osoby, w tak krótkim przedziale czasowym, zaledwie 40 minut, stanęły na ośmiotysięczniku, i to jeszcze zimą. Niestety, dwóch naszych kolegów - Maciek i Tomasz - pozostało tam na zawsze. Taki jest jednak ten sport wysokogórski, sport ekstremalny, w którym Polska zajmuje pierwsze miejsce - mówił ówczesny prezes Polskiego Związku Alpinizmu Janusz Onyszkiewicz, podsumowując wyprawę. - Ogromny sukces w cieniu wielkiej tragedii, ale taki jest himalaizm - dodał.

Ale w kraju rozpętała się burza i szukanie winnych. Najwięcej zarzutów padło pod adresem Adama Bieleckiego. Wszedł pierwszy na szczyt, ale nie poczekał na resztę kolegów i zszedł do namiotu położonego w obozie na niższej wysokości. Zdaniem niektórych powinien namawiać resztę do zawrócenia przed szczytem, skoro ten został już zdobyty. Zbliżała się przecież noc, wraz z nią trudności w orientacji oraz niższa temperatura.

Bielecki bronił się. Tłumaczył, że nie czekał na kolegów, bo sam walczył o zdrowie i życie, a najbardziej doświadczony w tym czwórkowym zespole był Maciej Berbeka i to on, zdaniem Bieleckiego, powinien podjąć decyzję o ewentualnym powrocie. W raporcie komisji ds. tragedii na Broad Peak podkreślono jednak, że Bielecki wspólnie z Małkiem „złamali zasady etyki i praktyki alpinistycznej”. Równocześnie prokuratorzy uznali, że organizatorzy wyprawy na Broad Peak nie narazili himalaistów na bezpośrednie zagrożenie utraty życia poprzez złe przygotowanie ekspedycji, wybór jej uczestników czy też brak opieki medycznej. Umorzyli sprawę.

Cztery lata później, przed polską wyprawą na K2, ostatnim jeszcze wówczas niezdobytym zimową ośmiotysięcznikiem świata rozmawiałam z Januszem Onyszkiewiczem, także o 2013 roku.

- To prawda, że środowisko himalaistów w pewnym momencie się podzieliło. Ale podzieliło się głównie za sprawą dużej rezerwy, mówiąc oględnie, ze strony środowiska zakopiańskiego. Pozostałe środowiska, poza zakopiańskim, były w stanie uznać drastyczność sytuacji, jaka wtedy tam, na Broad Peak zaistniała i nie zgłaszać pretensji pod adresem tych, którzy z tego ataku szczytowego ocaleli. Poza tym, myślę, że czas leczy rozmaite rany. Pozwala też, przynajmniej tak mi się wydaje, na nieco spokojniejsze spojrzenia na to, co się wtedy działo. I mam nadzieję, że ta ekipa będzie ekipą zwartą, że nie będą się w niej odnawiały dawne urazy. Choć, oczywiście, w sytuacjach niesłychanie trudnych, ekstremalnych one mogą wrócić wywołane nowymi napięciami. Ale mam nadzieję, że ta ekipa dotrwa, jako ekipa zwycięska i zgodna do samego końca - mówił mi wówczas.

Trudno przypuszczać, żeby Adam Bielecki i Artur Małek mieli świadomość, iż dwaj ich koledzy zginą, nie zdołają zejść do bazy.

- Nie, tej świadomości nie mieli. Jestem przekonany, że gdyby mieli świadomość, że tamci zginą, to pewnie jednak spróbowaliby zrobić coś więcej. Myślę, że od nikogo nie należy, że tak powiem, wymagać bohaterstwa. Jeżeli jest taka sytuacja, taki dylemat: albo zostanę z kimś i obaj zginiemy, albo ja się uratuję - to trudno, nie ma rady, ale trzeba uznać ten drugi wybór. Bardzo często historie, które zdarzają w górach, są historiami z takiej klasycznej prawnej sytuacji, która się nazywa „Deską Parmenidesa”, ten przykład pochodzi chyba jeszcze z czasów rzymskich - tłumaczył mi Onyszkiewicz. Na czym polega prawo deski Parmenidesa? Najlepiej obrazuje to taka sytuacja: tonie statek, na morzu unosi się deska, która może uratować tylko jedną osobę, podpływa do niej dwóch rozbitków. Obaj mają prawo tę deskę wziąć, a rywala odepchnąć.

Podobne historie, jak ta na Broad Peak, już się zresztą w świecie himalaizmu zdarzały i zawsze budziły podobne emocje.

Wanda Rutkiewicz, pierwsza Europejka, która stanęła na Mount Evereście - zaginęła w 1992 podczas ataku szczytowego na Kanczendzongę.

Rutkiewicz zdobyła najwyższy szczyt Ziemi w tym samym dniu, w którym konklawe wybrało nowego papieża Karola Wojtyłę. Kilka lat później Jan Paweł II powie Rutkiewicz „Dobry Bóg tak chciał, abyśmy tego samego dnia zaszli tak wysoko”. Rutkiewicz to ikona kobiecej wspinaczki, walczyła o prawo kobiet do zdobywania najwyższych gór świata. Organizowała kobiece wyprawy, wielokrotnie była ich kierownikiem, samotnie wchodziła na ośmiotysięczniki.

Na Kanczendzongę szła razem z Carlosem Carsolio, meksykańskim himalaistą, zdobywcą wszystkich 14 ośmiotysięczników. Ruszyli w górę 12 maja z obozu IV na 7950 m. Po dwunastogodzinnej wspinaczce w głębokim śniegu Carsolio stanął na wierzchołku, schodząc, napotkał Wandę na wysokości ponad 8200 metrów. Nie miała sprzętu biwakowego, ale zdecydowała się przeczekać noc i wchodzić na szczyt następnego dnia. Nigdy nie wróciła do bazy. Jej ciała nie odnaleziono.

W środowisku polskich himalaistów zawrzało. Padały oskarżenia pod adresem Carsolio, takie same jak wiele lat później usłyszał Andrzej Bielecki i Artur Małek. Ale wtedy, po śmierci Wandy Rutkiewicz, głos zabrał Reinhold Messner, włoski alpinista, legenda himalaizmu, podróżnik. To były mocne, ale i bolesne słowa.

„W wysokich górach nie ma miejsca na moralność” - mówił Messner, „Gazecie Wyborczej” 23 maja 1998 roku: „Człowiek jest tak skonstruowany, że pomaga partnerom, jeśli to możliwe. Jeśli nie ma możliwości, nie pomaga. (…) W ekspedycji wysokogórskiej każdy jest odpowiedzialny za siebie, zaś grupa jest odpowiedzialna za grupę. Alpinista powinien działać tak, aby nie narażać na ryzyko innych. Ale granica między życiem i śmiercią jest w górach bardzo cienka i łatwo się pomylić w ocenie. (…) Sądzicie, że za śmierć Wandy odpowiedzialny jest Carlos Carsolio. Jeszcze wczoraj coś takiego słyszałem na spotkaniu w Warszawie (Messner promował na targach swoją książkę „Na koniec świata”). Zupełny bezsens. Carsolio nie miał nic wspólnego ze śmiercią Wandy. Ona natomiast miała jak najwięcej wspólnego z własną śmiercią. Była szalona. Poszła tam, gdzie nie powinna chodzić. Ona jest odpowiedzialna za swoją śmierć. (…) Carsolio powiedział Wandzie: „Musisz schodzić, jest zbyt późno”. Ale ona: „Grrrr! Nie ma mowy! Wszyscy Polacy bili brawo: „O! Jaka dzielna kobieta!”. A ona umarła. Polacy powinni raz na zawsze skończyć z bohaterszczyzną w wysokich górach. Jeśli grają takich bohaterów, sami są odpowiedzialni za śmierć, nie Meksykanie, Włosi czy ktokolwiek inny”.

Reinhold Messner sugerował, że to Polacy zaczęli się „ścigać w górach”, a rywalizację nakręcały media.

„Mnie również oskarżano, że doprowadziłem do śmierci Jerzego Kukuczki. Mnie nie było wtedy na Lhotse. Ja byłem na Antarktydzie. Dowiedziałem się o jego śmierci, gdy stamtąd wróciłem. Ale w gazetach dziennikarze napisali: zabiła go rywalizacja z Messnerem. Ja nie robiłem z Kukuczką zawodów. Z tego, co wiem, on nawet nie miał zamiaru ruszyć na Lhotse. Ale inni polscy wspinacze i media publicznie powiedzieli: „Jeśli Kukuczka zdobędzie południową ścianę Lhotse, gdzie Messnerowi dwukrotnie się nie udało, będzie największym wspinaczem świata”. Błąd. Miał 1,75 m wzrostu i nie byłby większy, tak jak ja nie byłbym, robiąc coś jeszcze i jeszcze. Nigdy nie byliśmy na tej samej górze, w tych samych warunkach przyrody, więc jak mogliśmy się ścigać. Mieliśmy dla siebie wiele szacunku, ale rywalizacja z Kukuczką to rzeczywistość, która nie istnieje. Wykreowały ją media” - mówił Messner.

To prawda, właśnie Polacy rzucili wyzwanie wspinaczom całego świata w konkurowaniu w ekstremalnej wspinaczce, jaką jest zdobywanie gór wysokich w najmniej przychylnych warunkach. Tę przygodę rozpoczął Andrzej Zawada, który 13 lutego 1973 wraz z Tadeuszem Piotrowskim zdobył Noszak, to był pierwszy siedmiotysięcznik zdobyty zimą przez człowieka. 25 grudnia 1974 roku Zawada i Andrzej Heinrich stanęli na wysokość 8250 metrów, to z kolei pierwsze w historii przekroczenie wysokości 8000 metrów zimą.

Potem przyszedł czas na ośmiotysięczniki: w lutym 1980 roku Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy po raz pierwszy weszli na Mount Everest, dalej - Manaslu, Dhaulagiri i Czo Oju, Kanczendzonga, Annapurna, Lhotse. Polscy himalaiści zostali przez zagranicznych wspinaczy ochrzczeni mianem „Lodowych Wojowników”. Co pchało wszystkich tych ludzi w góry?

- Żeby być dobrym człowiekiem i wspinaczem, trzeba zrozumieć siebie i pozwolić na odczuwanie różnych stanów. Ale jak możesz zrozumieć siebie, żyjąc w świecie, w którym wszystko jest zorganizowane i który we wszystkim cię wyręcza? Jeśli jest ci zimno, włączasz ogrzewania. Jeśli jest ci smutno, włączasz telewizor i oglądasz zabawny program. Czasami, żeby nauczyć się siebie, musisz być daleko od miejsca, w którym czujesz się bezpieczny. Przebywanie w takim miejscu daje ci możliwość zrozumienia tego, czego się boisz, z czego jesteś dumny i świadomość tego, co możesz zrobić, a czego nie - powiedział kiedyś Simone Moro, włoski wspinacz, alpinista, himalaista, to on, drugi po Jerzym Kukuczce zdobył zimą cztery ośmiotysięczniki: Sziszapangmę, Makalu, Gaszerbrum II oraz Nanga Parbat.

Lata 80., 90. to wielkie nazwiska polskiego himalaizmu: Wojtek Kurtyka, legenda, najbardziej znany na zachodzie polski himalaista. Kurtyka zainicjował przejście trzynastu trudnych ścian, w tym sześciu na ośmiotysięcznikach. W 2002 roku amerykański magazyn „Cilmbing” uznał zdobycie przez Kurtykę i Roberta Schauera zachodniej ściany Gasherbruma IV za największe osiągniecie w światowym himalaizmie w XX wieku. Dalej: wspomniany Jerzy Kukuczka - drugi człowiek w historii, który zdobył 14 ośmiotysięczników, czyli Koronę Himalajów i Karakorum. Na jedenaście wszedł nowymi drogami, siedem zdobył w stylu alpejskim, trzy po raz pierwszy zimą, jeden szczyt samotnie. Zajęło mu to 7 lat, 11 miesięcy i 14 dni. Za swoje osiągnięcia otrzymał srebrny order olimpijski. „Od śmierci w dolinach zachowaj nas, Panie” - zwykł się modlić. Wanda Rutkiewicz właśnie, Jan Cichy, Krzysztof Wielicki, Artur Hajzer, Piotr Pustelnik.

Maciej Berbeka znał wszystkich tych ludzi, uczestniczył w pierwszej zimowej wyprawie na K2 kierowanej przez Andrzeja Zawadę. Kiedy stało się jasne, że nie ma już żadnych szans na zdobycie szczytu, himalaiści postanowili zdobyć niższy o pół kilometra Broad Peak. Inny uczestnik wyprawy, Aleksander Lwow zaczął namawiać do tego pomysłu Zawadę. 5 marca 1988 roku razem z Maciejem Berbeką wyruszyli na szczyt.

- Rano wyruszyliśmy o godz. 8.00 O wiele za późno. Przed godz. 16.00 byliśmy poniżej przełęczy między wierzchołkami głównym i pośrednim. Od szczytu i od zmroku dzieliły nas dwie godziny. Zdrowy rozsądek nakazywał odwrót, ambicja pchała do góry. Wał ciemnych chmur, który pojawił się na horyzoncie, szybko się zbliżał. Pomyślałem o tragedii, jaka rozegrała się tu 13 lat wcześniej. Teraz dopiero ją zrozumiałem. Sytuacja zdawała się powtarzać. Podjąłem decyzję. Zawróciłem - opowiadał potem Lwow.

Kiedy Lwow dotarł do namiotu w wichurze i padającym śniegu, widoczność nie przekraczała 20 metrów. Maciej Berbeka wspinał się dalej. Nie wrócił ani tej nocy, ani przez cały następny dzień. Kolejnego dnia, około godz. 18.00 Lwow usłyszał krzyk. Dostrzegł światełko latarki. To był Berberka.

Schodzili na dół w potwornym wietrz i mgle. Trzej koledzy spod K2 - Krzysztof Wielicki, Mirosław Gardzielewski i Mirosław Falco Dąsal wyszli im naprzeciw. Kiedy spędzali kolejną noc w ścianie, Maciek wspomniał z żalem, że zapomniał zabrać na pamiątkę kamieni ze szczytu.

„Kamienie są na przedwierzchołku. Na głównym szczycie jest tylko śnieg” - miał wtedy szepnąć do Lwowa Krzysztof Wielicki, który wszedł na Broad Peak cztery lata wcześniej.

Było ciemno, panowały złe warunki pogodowe, Berbeka nie zauważył, że wspiął się jedynie na przedwierzchołek Rocky Summit, niższy od właściwego szczytu o 23 metry. To w nim zostało. Wrócił na szczyt 25 lat później.

- Nie mam do niego pretensji, że chciał wejść na szczyt, ale tego braku łączności nie potrafię Maćkowi wybaczyć. Jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję: czuł się tak źle, że już nie wierzył w to, iż rozmowa może mu w czymkolwiek pomóc - mówił potem Krzysztof Wielicki.

O wyprawie na Broad Peak Leszek Dawid nakręcił film, ale to tak naprawdę opowieść o Berbece, o jego powrocie na górę przeznaczenia, jak piszą niektórzy.

Tak jak po śmierci Kukuczki, Rutkiewicz, tak po wyprawie na Broad Peak, wciąż pojawiały się pytania o sens tej morderczej walki z sobą i naturą. Aleksander Lwow daje na nie odpowiedź.

„Poszukiwanie sensu wspinania jest bezcelowe - pisze w swojej książce „Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później” . I dalej „… w gruncie rzeczy najważniejsze jest samo zdobywanie, dążenie do celu i walka o osiągnięcie go, gdyż w naturze człowieka zakodowano, by wciąż zwracał się ku nowemu i nieznanemu. Pięknie i zwięźle oddaje to buddyjska zasada: „Droga jest celem”.

To prawda. Nie tylko dla wspinaczy, droga jest czasami ważniejsza niż sam szczyt.

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.