W poszukiwaniu adrenaliny. Jak wiatrakowce wojsku show skradły

Czytaj dalej
Fot. Grzegorz Olkowski
Grzegorz Kończewski

W poszukiwaniu adrenaliny. Jak wiatrakowce wojsku show skradły

Grzegorz Kończewski

Czy przygoda z lotnictwem może zacząć się po pięćdziesiątce? Romuald Owedyk, jeden z pierwszych i zarazem najbardziej doświadczonych pilotów wiatrakowców w Polsce, uśmiecha się szeroko. Jest chodzącym, a raczej latającym przykładem tego, że dziecięce marzenia można realizować w każdym wieku.

Te uśpione fantazje o lataniu obudził kolega, który chciał się pochwalić swoją motolotnią. To on w 2008 roku zaprosił Romualda Owedyka na lotnisko Aeroklubu Pomorskiego w Toruniu, uświadomił, że w dzisiejszych czasach latać może niemal każdy w miarę zdrowy człowiek, pokazał, jak wygląda świat z góry i… momentalnie zaraził pasją do latania. To były zupełnie nowe doznania, doznania tak silne, że kurs dla motolotniarzy wydawał się naturalnym kolejnym krokiem.

Opada jak nasionko klonu

A jednak tego kursu torunianin nie ukończył. Podczas zimowej przerwy zaczął zgłębiać czeluści internetu, poszukując informacji przydatnych dla początkującego lotnika. Tak trafił na wiatrakowce. Co to takiego? Na pozór całkiem dziwaczne maszyny, jakby skrzyżowanie samolotu z helikopterem. Zamiast skrzydeł, wiatrakowce są wyposażone w rotory, czyli wirniki, które zbliżają je do śmigłowców. Tyle tylko, że te wirniki są napędzane wyłącznie strugą powietrza, wytwarzaną przez śmigło znajdującego się z tyłu maszyny silnika. W ten sposób powstaje siła nośna, umożliwiająca latanie.

- Od razu pomyślałem, że to sprzęt dla mnie - bezpieczniejszy od motolotni, bo w przypadku awarii silnika opada ruchem wirowym jak nasionko klonu, o krótkiej drodze startu i lądowania, no i wyposażony w zamkniętą kabinę, umożliwiającą loty zimą i w gorszych warunkach pogodowych - wspomina Romuald Owedyk. - Pojechałem do ówczesnej firmy Ceiler Aviation w Jaktorowie na Mazowszu, produkującej takie maszyny, poleciałem z pilotem fabrycznym, który zademonstrował możliwości tego cuda, i gdy wylądowaliśmy, powiedziałem krótko: „Kupuję, tylko nauczcie mnie tym latać”. Przedstawiciele firmy przyznali później, że tak szybkiego klienta jeszcze nie mieli. A wydatek był niemały - wiatrakowiec kosztował mniej więcej tyle, ile dobrej klasy samochód.

Tak oto na toruńskim lotnisku pojawił się pierwszy wiatrakowiec zarejestrowany w Polsce po wojnie, który otrzymał znaki SP - XENA. Dopiero po jakimś czasie Romuald Owedyk dowiedział się, że za sprawą jego zakupu lokalna historia lotnictwa zatoczyła koło. Bo wiatrakowce swój najlepszy czas miały w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to popularnością dorównywały samolotom. Wtedy też polskie władze zdecydowały się na eksperymentalny zakup w Wielkiej Brytanii pierwszego i jedynego autożyro, jak wówczas najczęściej nazywano wiatrakowce.

Maszynę Cierva C.30 sprowadził do Polski, a konkretnie do Torunia, ppłk Bolesław Stachoń, pierwszy polski pilot wiropłata. Wiatrakowiec uzyskał jednak znaki cywilne SP - ANN i testowano go podczas obserwacji strzelań artyleryjskich na toruńskim poligonie, do czego do tej pory wykorzystywano balony. Niestety, próby nie wypadły pomyślnie i wiatrakowiec w 1936 roku przekazano Aeroklubowi Pomorskiemu. Nie wiadomo, co stało się z maszyną podczas drugiej wojny światowej.

Gonitwy po niebie

- Ja w swoim wiatrakowcu po prostu się zakochałem i na latanie wykorzystuję każdą wolną chwilę - mówi Romuald Owedyk. - W ciągu ośmiu lat wylatałem prawie 1500 godzin - to naprawdę olbrzymi nalot. Zazwyczaj lata się od 20 do 50 godzin rocznie, u mnie wychodzi prawie 200!

Niektórzy twierdzą, że w przypadku Romualda Owedyka można już mówić o uzależnieniu. On zaś podkreśla, że realizował się już i w strzelectwie, i w łowiectwie, i w nurkowaniu, ale prawdziwą frajdę sprawia mu wyłącznie latanie wiatrakowcem. To uczucie towarzyszące odrywaniu się od ziemi, związane ze świadomością, że zostawia się tam codzienne problemy, nie ma sobie równych. Do tego każdy lot jest inny, za każdym razem inaczej wyglądają te same miejsca - inne są chmury, cienie, światło, kolorystyka. Rzeczywiście, to może uzależniać.

Na jednym zbiorniku paliwa wiatrakowcem można dolecieć w dowolny punkt Polski, wyposażenie pozwala lądować na każdym lotnisku. A gdzie najczęściej pojawia się charakterystyczny czerwony wiatrakowiec?

- Cztery godziny wystarczą, by polatać sobie nad Zatoką Gdańską i wrócić do Torunia, wyprawa nad jeziora mazurskie albo Bory Tucholskie trwa jeszcze krócej - dodaje Romuald Owedyk. - Lubię latać nad Zalew Wiślany, gdzie przy odrobinie szczęścia można podziwiać wylegujące się na piasku foki, z kolei w okolicach Gopła i na Pojezierzu Brodnickim oko przyciągają stada żurawi. Albo te widziane z góry kwitnące połacie wrzosów na toruńskim poligonie czy ciągnące się po horyzont żółte rzepakowe pola albo skute lodem jeziora… Coś pięknego. Wiele godzin spędził ze mną w powietrzu fotografik Daniel Pach i tak powstał album „Okiem orła”, prezentujący widziane z powietrza krajobrazy naszego regionu. To taka namiastka tego, co można zobaczyć tylko z góry.

Jest jeszcze coś, co w lataniu wiatrakowcem kręci Romualda Owedyka niemiłosiernie. To adrenalina. Wraz z Wiesławem Jarzyną (pilotem, który podczas pierwszego lotu podjął się wyszkolenia Owedyka) tworzą „57-my” Gyro Team, jedyny w Polsce zespół efektownie prezentujący na pokazach lotniczych możliwości wiatrakowców. Taki spektakl, zaznaczony na niebie smugami dymu, trwa ok. 10 minut, wymaga precyzyjnego przygotowania i perfekcyjnego wykonania. Najmniejszy błąd może zakończyć się tragedią.

- To jest piękna zabawa - uśmiecha się Romuald Owedyk. - Gonimy się po niebie, latamy bardzo ciasno na kursach zbliżeniowych, ludziom to się podoba. Zdarza się - jak nie tak dawno w Malborku - że to właśnie nasze wiatrakowce skradną show słynnym maszynom wojskowym. Te 10 minut maksymalnej koncentracji sprawia, że nieraz wychodzimy z kabin spoceni, ale brawa tysięcy ludzi nakręcają, sprawiają ogromną frajdę.

Emerytura w muzeum

W kość dostają też maszyny. Romuald Owedyk przyznaje, że swoją czerwoną SP - XENA po prostu zalatał. Po 1500 godzinach w powietrzu wiatrakowiec musiałby przejść kosztowny kapitalny remont. Można go było sprzedać za niewielkie pieniądze, ale torunian podkreśla, że chciał zapewnić mu godną starość. To dlatego podczas odbywającego się 24-25 czerwca Małopolskiego Pikniku Lotniczego przekazał pierwszy wiatrakowiec zarejestrowany w Polsce po wojnie do Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie, gdzie będzie go można oglądać jako eksponat.

Nad Krakowem Romuald Owedyk po raz pierwszy zaprezentował też możliwości swojego nowego nabytku - wyprodukowany również w Jaktorowie wiatrakowiec Tercel, oznakowany SP - XERO, ma nowocześniejszą konstrukcję, o wiele lepsze wyposażenie i osiągi. I, oczywiście, też jest czerwony.

Grzegorz Kończewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.