Specjalista psychiatrii dzieci i młodzieży: w Polsce łamane są prawa dziecka

Czytaj dalej
Fot. Jacek Smarz
Dorota Witt

Specjalista psychiatrii dzieci i młodzieży: w Polsce łamane są prawa dziecka

Dorota Witt

- W psychiatrii dziecięcej sytuacja jest tak tragiczna, że podstawowe potrzeby małych i nastoletnich pacjentów nie są zaspokajane. Powiem wprost: dziś w Polsce w tym zakresie łamane są prawa dziecka - mówi dr med. Mirosław Dąbkowski, kierujący Oddziałem Klinicznym Psychiatrii Młodzieży w Toruniu.

Jak jest?
Źle. Tragicznie. To zapaść. I to na kilku płaszczyznach. Spójrzmy z perspektywy pacjenta: każde dziecko powinno być otoczone odpowiednią opieką medyczną, mieć dostęp do leczenia i móc żyć we właściwie funkcjonującej rodzinie. Co mamy? Bardzo ograniczony dostęp do psychiatrów dziecięcych (kilkumiesięczne kolejki w przychodniach i szpitalach), umieszczanie pacjentów w stanach zagrażających życiu w szpitalach odległych o setki kilometrów, co powoduje, że w terapii nie może uczestniczyć rodzina. To oznacza, że podstawowe potrzeby małych i nastoletnich pacjentów nie są zaspokajane. Powiem wprost: dziś w Polsce w tym zakresie łamane są prawa dziecka. Co więcej, najdotkliwiej uderza to w najsłabsze grupy społeczne, bowiem zaburzenia psychiczne są niesprawiedliwe: choć genetycznie wszyscy jesteśmy po równo na nie narażeni, to prawdopodobieństwo uaktywnienia się tych biologicznych czynników ryzyka zależy w dużej mierze od tego, jaki jest wpływ środowiska i jak funkcjonuje rodzina. Jeśli źle, ryzyko wystąpienia zaburzeń znacząco rośnie. Dzieci z rodzin rozbitych, dotkniętych ubóstwem, nieporadnych w życiu społecznym i zawodowym już na starcie mają więc gorzej. A w obecnej sytuacji ekstremalnie trudnego dostępu do opieki psychiatrycznej ich rodzice raczej nie będą szukali pomocy w prywatnych gabinetach psychiatrycznych, bo zwyczajnie ich na to nie stać (zresztą tam też są kilkumiesięczne kolejki). Poza tym, by pomóc dziecku, trzeba jednak objąć terapią także najbliższą rodzinę. I tu też problem, bo rodzice mówią często: „Czego chcecie ode mnie? Macie naprawić tylko moje dziecko”.

Mamy w Polsce 379 lekarzy specjalistów w zakresie psychiatrii dzieci i młodzieży, nawet gdy dodać do tego 40 lekarzy na pierwszym stopniu specjalizacji, wynik będzie mizerny…

A za jakieś dwa, trzy lata trzeba będzie odjąć jeszcze 150 lekarzy, bo wielu z nich tak jak ja - jest o krok od emerytury.

Sieć Obywatelska Watchdog wskazuje w raporcie, że na przyjęcie na szpitalny oddział dzienny trzeba czekać najczęściej dwa miesiące, bywa, że znacznie dłużej.

Na oddziale psychiatrii dzieci i młodzieży w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym im. Rydygiera w Toruniu mamy zakontraktowanych z NFZ 20 łóżek. Do tego trzy zapasowe. Te zapasowe nigdy nie są puste. Normą jest więc, że mamy 115 proc. obłożenia. Generalnie dostęp do lekarzy psychiatrów jest bardzo trudny. Mamy połowę stycznia. W toruńskiej Poradni Zdrowia Psychicznego dla Dzieci i Młodzieży nie ma już miejsc na ten rok. Co z tego, że wypiszemy pacjenta ze skłonnościami autodestrukcyjnymi do domu z zaleceniem dalszego leczenia w poradni, skoro tam usłyszy, że ma przyjść za rok? Do szpitala przyjmujemy pacjentów, którzy zgłosili się na izbę przyjęć oddziału psychiatrycznego w swoim mieście, lekarz stwierdził stan zagrożenia życia, bo dziecko np. usiłowało popełnić samobójstwo, ale łóżka dla niego nie miał. Dzwoni więc po szpitalach w kraju, także tych oddalonych setki kilometrów. Sprawdza, gdzie zwolniło się miejsce. Odebrałem ostatnio telefon z Bydgoszczy: dziecko wymagało natychmiastowej pomocy w szpitalu, ale czwarty dzień czekało na izbie przyjęć. I to nie jest jednostkowy przypadek.

Co z tego, że wypiszemy pacjenta ze skłonnościami autodestrukcyjnymi do domu z zaleceniem dalszego leczenia w poradni, skoro tam usłyszy, że ma przyjść za rok?

Co pan wtedy robi, gdy wszystkie łóżka zajęte?

Lawiruję. Analizuję stan zdrowia pacjentów na oddziale, jeśli któryś czuje się na tyle dobrze, że może na dwa dni wrócić do domu ( i jeśli tego chce, bo niektóre dzieci nie chcą...), dostaje przepustkę, a my możemy w trybie pilnym zająć się pacjentem, dla którego nie było nigdzie miejsca. Decydujemy się na to, bo to zwykle dramatyczne sytuacje, kiedy pacjent stanowi zagrożenie dla siebie lub innych. Przyjmując dziecko ze Słupska czy Dolnego Śląska wiemy jednak już na początku, że robimy błąd.

Jak to?

Leczenie zaburzeń psychicznych dziecka będzie skuteczne, jeśli terapią obejmiemy całą rodzinę. Inaczej to orka na ugorze. Nie mogę oczekiwać, że rodzice będę przyjeżdżać regularnie ze Słupska do dziecka w toruńskim szpitalu. U nas kolejki nie są tak długie, jak np. w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, gdzie na przyjęcie na oddział dziecko czeka dwa lata, bo staramy się jak najkrócej hospitalizować pacjentów. Szpital psychiatryczny to najgorsze miejsce do leczenia zaburzeń psychicznych, zwłaszcza u dzieci czy nastolatków. Powiem ostro: wypisujemy do domów osoby nadal chore, bo to właśnie leczenie w warunkach domowych, w środowisku troskliwej rodziny i wspierających kolegów, pod kontrolą psychiatry w poradni, daje najlepsze rezultaty. Prowadząc terapię szpitalną w oderwaniu od środowiska rodzinnego, mamy świadomość, że to działania powierzchowne. Potrafimy zabezpieczyć dziecko przed najgorszym rozwiązaniem, jakie widziało, czyli samobójstwem, ale taki sposób działania nie rozwiązuje jego problemów.

Frustrujące.

Trudno mówić o satysfakcji z wykonywanej pracy, skoro z góry wiadomo, że skuteczność leczenia nie przekracza 20 proc. Pracuję w zawodzie 43 lata. Specjaliści o problemach w psychiatrii dziecięcej, o jej niedofinansowaniu, o bagatelizowaniu zaniedbań mówią odkąd pamiętam. Zawsze bardzo lubiłem swoją pracę, nie przeszkadzało mi to, że wymagała poświęceń - pracy po 18-20 godzin na dobę. Nadal dwa dni w tygodniu pracuję do godz. 3. - 4. nad ranem. Takie jest zapotrzebowanie i tak czasochłonna jest diagnostyka pacjentów i procedury z tym związane. Ale kiedy pracuje się maksymalnie, a to ciągle za mało, bo wciąż są setki, tysiące pacjentów, którzy czekają na pomoc, ustawiają się w kolejki, to taka sytuacja wypala zawodowo. Patrzę na młodszych kolegów i wiem, że oni tego na dłuższą metę nie wytrzymają.

Ilu psychiatrów dziecięcych brakuje?

Jest nas 400, a pomocy psychiatrycznej wymaga dziś co trzecia spośród 10,5 miliona osób do 18 roku życia. Lekarzy potrzeba co najmniej trzy razy więcej. Każdy liczący się ośrodek psychiatrii dzieci i młodzieży ma miejsca dla lekarzy rezydentów, tyle że brakuje chętnych. To wymagająca emocjonalnie i trudna specjalizacja, mało satysfakcjonująca zwłaszcza w obecnej sytuacji. Tymczasem lekarz rezydent już po półrocznym szkoleniu mógłby (pod okiem specjalisty) prowadzić terapie. Gdyby uposażenia wzrosły, powiedzmy, 4-krotnie, chętni by się pewnie znaleźli. Relatywnie patrząc wśród europejskich krajów Polska jest tym, w którym najwięcej osób małoletnich odbiera sobie życie. Wśród młodych ludzi to druga po wypadkach komunikacyjnych najczęstsza przyczyna śmierci. Nie byłoby tego, gdyby dobrze funkcjonowała opieka psychiatryczna.

Minister zdrowia zapowiada, że idzie nowe.
Trwają prace nad wprowadzeniem trójstopniowego modelu opieki nad dziećmi i młodzieżą w kryzysie psychicznym, ale jego wprowadzenie to praca na lata. Jego podstawą mają być skoordynowane działania nauczycieli i specjalistów pracujących w szkołach oraz poradniach psychologiczno-pedagogicznych ze specjalistami ochrony zdrowia. To tu pierwsze kroki mają kierować rodzice z dzieckiem w kryzysie psychicznym. Tyle że specjalistów w poradniach trzeba przeszkolić. Kto ma toi zrobić, skoro brakuje lekarzy?
Projekt zakłada powstanie Ośrodków Środowiskowej Opieki Psychologicznej dla Dzieci i Młodzieży, Środowiskowych Centrów Zdrowia Psychicznego dla Dzieci i Młodzieży i w końcu Ośrodków Wysokospecjalistycznej Całodobowej Opieki Psychiatrycznej w dużych miastach. Brzmi dobrze, ale kto będzie tam leczył?

Powiem obrazowo: gdyby nie wyuczona umiejętność lawirowania, kiedy jednemu z pacjentów trzeba wykonać rezonans magnetyczny (za który szpital musi zapłacić), dyrektor musiałby podjąć decyzję, że przez miesiąc pacjenci nie jedzą mięsa do obiadu.

I za co…

Te zmiany będą miały sens, jeśli wzrośnie finansowanie psychiatrii dziecięcej. Dziś wydatki na całą psychiatrię stanowią ok. 3 proc. wszystkich wydatków państwa na ochronę zdrowia, a z tego jedynie drobna część przeznaczona jest na psychiatrię dzieci i młodzieży. A pomocy psychiatrycznej wymaga corocznie 20 -25 proc. Polaków. Rewolucyjnych zmian wymaga nie tylko poziom finansowania psychiatrii, potrzebne są regulacje systemowe. Chociażby sposób finansowania psychiatrycznego lecznictwa szpitalnego: można drwiąco powiedzieć, że mamy wzorce sprawdzone od 1100 lat, kiedy to finansowano azyle dla chorych płacąc za dach i miskę strawy, nie za leczenie. Szpital psychiatryczny dostaje od NFZ stawkę za osobodzień, niezależnie od tego, jakie procedury medyczne wykonano w przypadku konkretnego pacjenta. Te stawki są hotelowe: nawet do 260 zł za dobę. Ale za to szpital musi wypłacić pensje: i medykom, i temu panu, który otworzył pani szlaban, zapłacić za prąd, opłacić podatek od nieruchomości, leki dla pacjentów, także te, za których ampułkę trzeba zapłacić 1500 zł - wszystko. Powiem obrazowo: gdyby nie wyuczona umiejętność lawirowania, kiedy jednemu z pacjentów trzeba wykonać rezonans magnetyczny (za który szpital musi zapłacić), dyrektor musiałby podjąć decyzję, że przez miesiąc pacjenci nie jedzą mięsa do obiadu.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.