Odszedł bohater z „Wujka”, który nigdy nie chciał być bohaterem. Jerzy Wartak wierzył w ludzi

Czytaj dalej
Fot. arc
Agata Pustułka

Odszedł bohater z „Wujka”, który nigdy nie chciał być bohaterem. Jerzy Wartak wierzył w ludzi

Agata Pustułka

18 grudnia pożegnamy Jerzego Wartaka, uczestnika wydarzeń w kopalni „Wujek” . Niespodziewanie zmarł kilka dni przed rocznicą wprowadzenia stanu wojennego i przed pacyfikacją kopalni. Zawsze był wierny swoim poglądom i ponadczasowym wartościom: prawdzie, odwadze. Potrafił wybaczać. Nie wszyscy go rozumieli. A to jeden z ostatnich bohaterów...

Chwalił się świetnymi wynikami badań. - Lekarka mówi, że jestem jak niemowlak, a ty ten brzuszek wreszcie zrzuć - śmiał się i pouczał przyjaciela. On sam „brzuszek” zrzucił . Dbał o siebie. Miał dla kogo żyć. Rodzina była dla niego najważniejsza. Pokazywał zachowane w telefonie komórkowym zdjęcia najbliższych. Cieszył się każdym dniem. I prawie codzienną kawą w jednej z kafejek w Galerii Katowickiej, gdzie z grupą znajomych tworzyli klub towarzyski i dyskutowali o aktualnych wydarzeniach, zarzuceni prasą. Codzienna porcja informacji to był jego „deser”. Potem dzielił się przemyśleniami w SMS-ach albo w mediach społecznościowych. Niespodziewanie, jak to bywa w takich przypadkach, skrupulatnie ułożony scenariusz Jerzego Wartaka na najbliższe lata zmienił tętniak mózgu. Wartak trafił do szpitala w Ochojcu.

Walka trwała kilka dni. Lekarze od początku nie dawali jednak wielkich nadziei, ale przyjaciele wierzyli w siłę Jurka. - Codziennie prosiliśmy naszego związkowego księdza, by do niego zachodził i się modlił, wspierał - mówi Krzysztof Pluszczyk, kolega z „Wujka”. Nic się nie dało zrobić. Odszedł Jerzy Wartak, odszedł jeden z niewielu, którzy potrafili wybaczać i spojrzeć w przeszłość bez zacietrzewienia. Na swojej opozycyjności nie dorobił się kokosów, nie chciał być „styropianowcem”. Zawsze wymieniał listę tych, którzy zrobili od niego więcej, byli odważniejsi. On zachował sprawiedliwy osąd sytuacji. I działał zgodnie z własnym sumieniem.

Kilka lat temu zabrał Monikę Jaruzelską, córkę generała, pod kopalniany krzyż. Złożyła tam skromny bukiet kwiatów. Spotkała się z córkami zabitych przez ZOMO górników, Agnieszką Gzik i Katarzyną Kopaczak. Tylko Jurek mógł zaaranżować takie spotkanie. Poufne, bez zdjęć dla mediów. Ważniejsze było, „co dziewczyny sobie powiedzą”, jak się odbiorą. To było wzruszające. Telefonem komórkowym zrobiłam zdjęcia Jurkowi i Monice. Był zadowolony, że przełamywane są kolejne bariery.

Wcześniej Wartak postanowił pojednać się z generałem Jaruzelskim. Tuż po śmierci papieża Jana Pawła II. Czuł, że musi coś zrobić. On, skromny górnik, ze starym już wówczas, schorowanym, a kiedyś groźnym generałem podali sobie ręce. Nie wszyscy zrozumieli ten gest. Mówili: Wartak oszalał. Bardzo przeżył wszechobecny hejt. Był zszokowany, że nie zrozumiano jego intencji. Czystych, chrześcijańskich. - Przecież nie możemy do siebie strzelać. Nie możemy się nienawidzieć. Nie możemy być wrogimi plemionami. Jasne, będziemy się różnić, ale trzeba zostawić chociaż wąską dróżkę, która pozwoli porozmawiać. Jak ludzie porozmawiać. Jak Polacy - wyjaśniał.

Potem odwiedzał wiele razy generała. Spędzili długie godziny na rozmowach. Niektórzy nawet przestali mu rękę podawać. - Uważali, że zwariowałem. Ale przebolałem to. Nie zrozumieli tego gestu, trudno. Może kiedyś zrozumieją. Może, gdybyśmy się potrafili wznieść ponad podziałami, to nie byłoby dzisiejszej wojny polsko-polskiej albo byłaby mniej agresywna. Teraz ludźmi rządzi nienawiść. Najwięcej do powiedzenia mają ci, którzy prochu nie wąchali. Jarosława Kaczyńskiego nawet nie usiłowano internować, a to on 13 grudnia, w rocznicę stanu wojennego, urządza marsze. Cóż, odwaga staniała - oceniał Wartak.

Całe życie z „Wujkiem”

Wartak urodził się w Dąbrowie Górniczej tuż po wojnie, w ciężkich czasach. Rocznik 1947. Za pracą ruszył na Śląsk i znalazł ją w kopalni „Wujek”. Związał się z nią na lata. Pracowity, rzetelny, ale świadomie odbierający rzeczywistość. Nie dał się przekupić książeczkami „G”, choć ostro fedrował, czasami nawet 33 dniówki w miesiącu. Gdy nadeszła „polska wiosna”, od razu się włączył w powstanie Solidarności. Tworzył jej kopalniane struktury. Już w 1980 roku wstąpił do związku i przetrwał w nim największy sprawdzian charakteru - pacyfikację 16 grudnia 1981 r., gdy zginęło dziewięciu jego kolegów.

Wcześniej trwały nerwowe negocjacje z dyrekcją: - W podświadomości każdego człowieka jest jakaś doza strachu. Ale wówczas, w takim zbiorowisku, nie myśli się o strachu, tak samo jak nie myśli się o strachu przy zjeździe w dół. (…) Myśmy postanowili, że łatwo skóry nie sprzedamy - wspominał po latach.

Nie dali rady metalowym pałkom, gazom łzawiącym i kulom. Nie mogli wygrać tej potyczki. - Zachłysnąłem się tymi gazami, przewróciłem się wówczas, no i po prostu wymiotowałem. Wydawało mi się, że wnętrzności wyrywa mi jakaś potężna siła (…). Słyszałem, jak koledzy krzyczeli: Chłopcy, uważać, bo strzelają! Dały się słyszeć odgłosy kul, które odbijały się od murów kotłowni - to relacja Wartaka.

Nigdy nie czuł się bohaterem

Już 9 lutego 1982 został skazany za organizację strajku w kopalni na 3,5 roku więzienia. (Prokurator żądał 9 lat.) Wyrok „spędził” w kilku miejscach: Areszcie Śledczym w Katowicach, Zakładzie Karnym w Raciborzu, Strzelcach Opolskich oraz Kłodzku. Więzienie to była szkoła życia.

- Silniejsi starali się pomagać słabszym psychicznie. Niektórzy się załamywali, wpadali w depresję. Jeden z kolegów przez długi czas do nikogo się nie odzywał, tylko leżał, inny non stop czytał Biblię - snuł więzienne wspomnienia. - Wielu było takich przymulonych. Pierwsza nadzieja przyszła, jak umarł Leonid Breżniew. Całe więzienie oszalało z radości. Potem w sylwestra 1982 roku jeden z pilnujących nas strażników poczęstował nas wódką. Dostaliśmy po kieliszku. I tak pewnego majowego dnia podczas obiadu dowiedziałem się, że wychodzę. Pierwsze kroki skierowałem do dominikanów w Kłodzku. Jesteśmy im bardzo wdzięczni. Pewien zakonnik staruszek przemycał dla nas gazety, kawę, lekarstwa.

W więzieniu zaprzyjaźnił się ze... szczurami. Pasły się tam jak koty. Rury kanalizacyjne to były ich autostrady, a dla osadzonych było to okno na świat. - To było nasze Radio Wolna Europa. Wybieraliśmy z ubikacji wodę i rozmawialiśmy między sobą. Nad nami siedziały kobiety. Przez te rury nawiązywały się miłości i odbywały zerwania. „Złodzieje” umawiali się w sprawie zeznań albo odgrażali się kapusiom - opowiadał. Poznał więzienny żywot do podszewki.

Ostatecznie udało mu się wrócić na „Wujek”, gdzie przepracował do emerytury. Potem jednak nie był zawsze chętnie witany w Muzeum „Wujka”, po którym związkowcy weterani oprowadzali wycieczki. Dla wielu był niewygodny, kontrowersyjny. A on przecież „tylko” mówił to, co myślał, co podpowiadała mu jego wrażliwość i intuicja. Spora część śląsko-dąbrowskiej Solidarności przyjęła PiS-owską narrację. Na to Jerzy Wartak nie chciał się zgodzić. Nie chciał się zgodzić na rządy tych, którzy „nigdy w galotach nie poczuli strachu”.

On nigdy nie czuł się bohaterem: - Bohaterowie to pod ziemią leżą - powtarzał. - Bohaterami są też ich bliscy, którzy musieli sobie ułożyć życie bez mężów i ojców. Świat im się zawalił i trudno to zrozumieć tym, którzy nie byli na ich miejscu - wyjaśniał. Starał się, jak mógł, wspierać rodziny po „wujkowych” górnikach.

Martwił się, czy dobrze im się żyje, co z pracą. Wspierał, jak mógł. Nigdy nie chciał zaszczytów. Nie przyjął medalu od prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 25 rocznicę wydarzeń na kopalni. Zawsze powtarzał, że nie stanął przeciwko zomowcom dla orderów, zaszczytów czy pieniędzy. Do końca pozostał skromny, wierny przyjaciołom i sobie samemu.

Agata Pustułka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.