Mietek Jurecki: Nie interesuje mnie krytyczne nastawienie Krzyśka Cugowskiego, bo on już z nami nie gra. Jacek Kawalec umie śpiewać

Czytaj dalej
Fot. mat. prasowe
Maciej Szymkowiak

Mietek Jurecki: Nie interesuje mnie krytyczne nastawienie Krzyśka Cugowskiego, bo on już z nami nie gra. Jacek Kawalec umie śpiewać

Maciej Szymkowiak

- Współcześnie każdy w sieci może napisać, co chce i ukryć się pod anonimowym pseudonimem. Wyobraźmy sobie koniec lat 70.: nie śpiewa Krzysiek Cugowski, na jego miejscu pojawia się Romek Czystaw i jest Internet. On by się pewnie powiesił, gdyby czytał, co ludzie wówczas wypisywaliby na różnych forach. Prawdopodobnie, gdyby piszący ludzie musieli podawać imię, nazwisko i adres, to nie byłoby tylu zawistnych komentarzy. Nie ma odpowiedzialności za słowo i z tego powodu tchórze czują się odważni. Nasz zespół zawsze miał krytyków, choćby, gdy nagraliśmy „Takie tango”, gdy mówiono, że jesteśmy zdrajcami rock'n'rolla. Krytycy są zawsze. Kiedyś tylko w gazecie, a teraz każdy się na wszystkim zna w Internecie - mówi w rozmowie z „Głosem Wielkopolskim”, wieloletni basista Budki Suflera, Mietek Jurecki.

Ze względu na porę, o której chciał się pan spotkać [godz. 9 rano – przyp. red.], zakładam, że jest pan rannym ptaszkiem, a nie nocnym markiem? Jak to wpływa na sam proces twórczy?
Po prostu nie jestem artystą, ponieważ oni podobno śpią do 14. Pamiętam, gdy kiedyś w telewizji, w trakcie „Szansy na Sukces” Wojtek Mann spytał się, o której wstaliśmy. Większość zaproszonych artystów odpowiadała, że o godz. 12, ale gdy pytanie skierowano do mnie, to wyznałem: „o 7 rano”. Na to on: „a co ci dolega?” (śmiech) Najwidoczniej nie jestem artystą lub jestem artystą wyjątkowym. Szkoda mi dnia, zwłaszcza gdy większość wydarzeń artystycznych, które niegdyś się odbywały, zostały odwołane przez „ministra choroby”, chociaż nadal można iść z kilkutysięcznym tłumem na mecz piłkarski. Teraz wieczory można spędzić jedynie na rozmowie. Lubię kontakt z drugim człowiekiem, dlatego kocham grać koncerty. Na nich widać prawdziwą reakcję i emocje publiczności. Tam nikogo się nie oszuka, jeśli źle się zagra. Publiczność to wyłapie i nie zaklaszcze, bo nikt jej tam na siłę nie przyprowadził.

„Jolka, Jolka, czy pamiętasz” to nadal szlagier, którego słuchają młodzi ludzie. Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że Budka Suflera to zespół, który mimo tylu lat, nadal jest żywy, a nie stał się skansenem tzw. muzyki naszych ojców.
To nie kwestia legendy. Budka Suflera nagrała kosmiczną liczbę przebojów. „Jolkę” nagraliśmy w 1982 r., a gdy parę lat temu na Przystanku Woodstock ją zagraliśmy, to było tam z 700 tys. młodych ludzi, których nie było na świecie, kiedy ją tworzyliśmy. Ci młodzi ludzie śpiewali z nami i znali każde słowo utworu. Udało się nam stworzyć piosenki, które da się zagwizdać i zanucić. Tekst „Jolki” co prawda na Pulitzera nie zasługuje, ale nie tylko słowa są w piosence ważne. Nagrywanie utworu to kwestia umiejętności, znalezienia odpowiedzi na oczekiwania słuchaczy. Oczywiście, nie nagrywaliśmy przebojów z założeniem, że one wszystkich oczarują, ponieważ wtedy nic by się nie udało. Znam nazwiska muzyków, którzy chcieli nagrać utwory w gatunku disco-polo, tylko dlatego, że były modne. Nic z tego im nie wyszło, ponieważ publiczność umie rozszyfrować kłamstwo muzyczne. Sukces „Budki Suflera”, niezależnie od wokalisty, który wtedy śpiewał, wynikał z siły zespołu, który wspólnie, potrafił zaaranżować piosenkę; wymyślić partię gitary, basu, perkusji, klawiszy, chórków itd. To nie jest tak, że w zespole wokalista sam tworzy całą muzykę i tylko on porywa nagle publiczność.

Co znaczącego zauważył pan, jako muzyk, który od wielu lat występuje na scenie. Co zmieniło się między muzyką lat 80. a tą współczesną?
Kiedyś muzykę tworzyli muzycy. Dzisiaj jest tak, że sztab gości w garniturach tłumaczy, czym jest piosenka i jak ma brzmieć; że zwrotka piosenki ma się zacząć po 8 sekundach, piosenka nie może trwać więcej niż 3,5 minuty, bo jej radio nie puści itd. Gdyby oni mieli coś do powiedzenia kilkadziesiąt lat temu, to nie byłoby takich zespołów, jak Pink Floyd, czy Led Zeppelin. Zabiliby twórczość Jimiego Hendrixa. Gdyby nie obecne standardy, słyszelibyśmy więcej, dobrej, polskiej muzyki. Jak powiedział Włodzimierz Korcz: kiedyś się komponowało, a dzisiaj się produkuje.

Czytaj też: Krzysztof „Grabaż” Grabowski: Piekło tworzymy sobie sami, tutaj na ziemi

Czy istnieją zatem młode zespoły lub muzycy, którzy pana intrygują?
Tak. Nie mówię przecież o dawnych czasach, jak zgryźliwy tetryk, który powtarza, że „kiedyś było dobrze, a teraz jest gorzej”. Mam przecież w domu nawet płyty rapowe, bo słucham każdego gatunku muzyki. Z młodszych artystów lubię m.in. Darię Zawiałow i Krzyśka Zalewskiego, ponieważ ich muzyka zawiera rockową energię. Mierzi mnie natomiast, gdy ktoś wystękuje z trudem jakąś nieskomplikowaną melodię, a jedyną atrakcją jest teledysk do tego utworu, w którym 50 wyginających się modelek stanowi jedyną wartość artystyczną. Nie da się, czegoś takiego słuchać i zapamiętać, choćby się to wbijało ludziom do głowy przez lata świetlne. Później, gdy wychodzi prawdziwie dobra piosenka, to ludzie są oszołomieni. Wpływa na to melodia lub jej treść. Jest dużo utworów, które muzycznie nie są wybitne, ale dzięki tekstowi, zwróciły na siebie uwagę.

Czyli nie będzie pan dostosowywał się do reszty muzycznego świata?
Nie wyobrażam sobie nagrywania pod współczesne trendy, bo musiałbym grać tak jak artyści młodociani i nie byłbym wiarygodny. Jestem wychowany na innej muzyce. Na szczęście mam takie możliwości, że sam nagrywam płyty i sam decyduję, o tym, jak mają one wyglądać. Pod koniec 2021 r. wydałem dwupłytowy „Telefon Zaufania” i jestem z niego dumny, ponieważ jest mocno rockowy. Na chwilę obecną, każdy dziennikarz muzyczny ten materiał chwalił, ale powiedzmy sobie szczerze — to nie dziennikarze muzyczni kupują bilety na moje koncerty. Dlatego nie są miarodajni. Wszystko weryfikuje publiczność, a często jest tak, że to, co się nie podoba dziennikarzom, podoba się ludziom i na odwrót. To są moje kilkudziesięcioletnie obserwacje rynku muzycznego. Jestem w takim wieku, że nie będę się wydurniał lub opowiadał nieprawdę, żeby dobrze wypaść. Znam swoją wartość, ponieważ w życiu nagrałem ponad 350 płyt. Nie przypadkowo jestem też zapraszany, jako juror do festiwali muzycznych.

Czy teraz zostać gwiazdą jest łatwiej, czy trudniej?
Jest wielu młodych ludzi, nieprawdopodobnie zdolnych. Często nie mają w Polsce żadnych szans. Ktoś może być np. wirtuozem gitary, ale zwróćmy uwagę, że muzyki instrumentalnej nie ma w mediach, więc taki muzyk przepadnie. Natomiast czy to jest normalne, że na festiwalu Eurowizji, Polskę reprezentowała szwedzka piosenka [utwór „The Ride” zaśpiewany przez Rafała Brzozowskiego na Eurowizji 2021, został skomponowany przez Szwedów – przyp. red.]? Wychodzi na to, że w Polsce są muzyczne nieuki, które nic nie potrafią, a to kompletna bzdura! Drugą kwestią jest to, że artysta muzyczny nie jest szanowany społecznie, do czego przykładają się media. Kiedyś w radio lub w telewizji, przed wykonaniem piosenki, była informacja z tytułem utworu, jego kompozytorem, autorem słów. Gdyby nie takie zapowiedzi, to nigdy nie usłyszelibyśmy, że istnieje ktoś taki jak Agnieszka Osiecka lub Zygmunt Konieczny. Pamięta pan, kto wygrał w ubiegłym roku Festiwal w Opolu i z jaką piosenką?

Przyznam, że nie.
No właśnie, ja też nie, bo takie teraz obowiązują piosenki: nie zapadają na dłużej w pamięci. Kiedyś było inaczej i to nie chodzi o starcze wspominanie lat młodości, ale była Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Czesław Niemen, którzy śpiewali przeboje, które potem wyśpiewywała cała Polska. Ludzie znali nazwy zespołów, choćby: „Czerwone Gitary”, „Trubadurzy”, „Breakout” itd. Nigdy nie zapomnę, jak Halina Frąckowiak z grupą SBB zaśpiewała „Brzegi łagodne”. Wtedy przykładało się wagę do wykonawcy i jego muzyki, a teraz zatrudnia się skaczących wokół tancerzy, włącza się świecące reflektory, byle było efektownie. A artysta w tym zanika.

Młody artysta ma teraz większy parawan opieki roztoczony nad sobą, wymyślony przez producentów.
Młodzi ludzie do mnie przychodzą i mówią: „Panie Mietku, bardzo panu zazdrościmy czasów, w których pan tworzył, bo wtedy mógł pan decydować o swojej muzyce”. Teraz gdy młody artysta widzi, że ma podpisać, tak naprawdę: „niewolniczą umowę z wytwórnią do końca życia” to takie sytuacje odbierają mu pasję twórczą. Show-biznes rządzi się nieprawdą. Wiele osób, które coś osiągają w talent show, po programie znika. Oczywiście są i tacy, którym się udało, ale to ich zasługa, a nie facetów w „garniakach”, którym się wydaje, że wszystko wiedzą. Młodzi dają się oszukać opowieściami o tym, że jeśli coś wygrają w mediach, to nagle staną się gwiazdami. To tak nie działa. Nie stajesz się nagle Mickiem Jaggerem tylko dlatego, że ktoś w TV ci to obiecał. Tak działa marketing osób, które chcą na tobie zarobić. Zaczęło się wiele lat temu, gdy pewien gość bez wykształcenia biznesowego został menadżerem The Beatles. Wzbogacił się na tym i on i zespół. Wówczas zobaczyli to przedsiębiorcy, ludzie w garniturach, którzy uznali, że oni ze swoimi metodami dopiero na tym zrobią interes, skoro udało się to człowiekowi bez doświadczenia. Od tego czasu wszystko się zmieniło.

Budka Suflera od nowego roku weszła we współpracę z Jackiem Kawalcem. Jego występ na 30. finale WOŚP nie spodobał się każdemu. W tym Krzysztofowi Cugowskiemu. Jakie jest pana zdanie na tę współpracę?
Zawsze znajdzie się ktoś, komu coś się nie podoba. Natomiast nastawienie Krzyśka, prawdę mówiąc, przestało mnie interesować, bo on już nie śpiewa w naszym zespole. Śpiewał, odnieśliśmy wspólnie wiele sukcesów. Przestał z nami grać, bo taka była jego wola. Chciał wykonywać piosenki w innym stylu a w rezultacie gra utwory, które my mu kiedyś nagraliśmy. W każdym razie szkoda czasu na opowiadanie tego, co było. Budka Suflera miała wielu wokalistów i to nie jest nic nadzwyczajnego, że skoro jeden z nich nie chce śpiewać, to trzeba znaleźć kogoś innego. Szukaliśmy długo. Od paru lat śpiewa z nami Robert Żarczyński, który pięknie wykonuje nasze przebojowe piosenki, natomiast brakowało nam w naszym składzie „rockowego pazura”. Jacek Kawalec jest śpiewającym aktorem. Ma program estradowy, podczas którego śpiewa piosenki Joe Cockera. Potem usłyszałem, jak wykonuje piosenki Led Zeppelin, gdzie naprawdę trzeba umieć śpiewać, aby je wokalnie unieść. Byłem zachwycony, że z nami będzie śpiewał.

Przeczytaj także: Ogolone ciało, ekscentryczność, problem z alkoholem, protest songi, czyli rozmowa ze Swiernalisem

Pierwszy koncert zagraliśmy podczas WOŚP-u. Podczas próby akustycznej zorientowaliśmy się, że na scenie są problemy techniczne. Mieliśmy dwie opcje: odwołać koncert lub go zagrać, aby nie zawieść publiczności, która chciała nas posłuchać. Zagraliśmy i nie powiem, że było nieprawdopodobnie pięknie, ale zawsze można spojrzeć na to optymistycznie. Tylko o „Budce Suflera” pisało się tak długo po koncertach dla WOŚP-u. (śmiech) Współcześnie każdy w sieci może napisać, co chce i ukryć się pod anonimowym pseudonimem. Wyobraźmy sobie koniec lat 70.: nie śpiewa Krzysiek Cugowski, na jego miejscu pojawia się Romek Czystaw i jest Internet. On by się pewnie powiesił, gdyby czytał, co ludzie wówczas wypisywaliby na różnych forach. Prawdopodobnie, gdyby piszący ludzie musieli podawać imię, nazwisko i adres, to nie byłoby tylu zawistnych komentarzy. Nie ma odpowiedzialności za słowo i z tego powodu tchórze czują się odważni. Nasz zespół zawsze miał krytyków, choćby, gdy nagraliśmy „Takie tango”, gdy mówiono, że jesteśmy zdrajcami rock'n'rolla. Krytycy są zawsze. Kiedyś tylko w gazecie, a teraz każdy się na wszystkim zna w Internecie.

Czy powstaje nowy materiał na Budkę Suflera?
Tak i spełnia moje oczekiwania. To w dalszym ciągu piosenki Romka Lipko, który je nam zostawił przed śmiercią. Wtedy, gdy przygotowywaliśmy się do trasy po największych obiektach w Polsce, Romek jeszcze nie wiedział, że jest chory. Przed samą trasą przyszedł i powiedział: „mam raka”. Dotąd jestem pełen podziwu, że powiedział to tak spokojnie, bez histerii, bez płaczu. Zresztą z chorobą walczył do końca, bo nie wierzył w to, że odchodzi. Mówił, że chociaż na razie nic złego się nie dzieje i że będziemy dalej grać, a jeśli miałoby przyjść najgorsze, to chce, żebyśmy dalej grali jego piosenki, bo tylko one zostaną po nim na tym świecie. Niczego Romkowi nie obiecywałem, ale uważam, że powinienem spełnić oczekiwania mojego kolegi. Przecież traktowaliśmy się jak rodzina. Romek był świadkiem na moim ślubie, a Tomek Zeliszewski jest ojcem chrzestnym mojej córki. Zespół przetrwał, dzięki sztuce kompromisu. Każdy z nas słucha innej muzyki, ma inne płyty w domu, ale razem tworzymy całość.

„Telefon Zaufania”. Zastanawia mnie podział na jedną płytę rockową i drugą z muzyką do sztuki. Skąd ten pomysł?
To kwestia szerokiego spektrum zainteresowań muzycznych. W 1977 r. wygrałem Festiwal Jazz nad Odrą. W międzyczasie z równą pasją grałem z Ireną Santor i Marią Koterbską, jak i z zespołami rockowymi. Z „Budki Suflera” parokrotnie odchodziłem, ponieważ chciałem przeżyć doświadczenie innego grania. Jestem naprawdę dumny z trzech ostatnich płyt. „Boża krówka” powstała z okazji 45-lecia mojej pracy artystycznej; nagrałem 45 piosenek, dodatkowo jeszcze dwie, bo za dwa lata miałem mieć 65 lat. Jedna z piosenek, „Słoneczne popołudnie” była na szczycie listy pewnej krakowskiej telewizji. Jej właściciel poprosił mnie o nagranie dla nich płyty, bo nigdy nie widział, żeby jakiś album był u nich, tak długo na pierwszym miejscu. Słowa miał napisać Staszek Głowacz. Wysłałem mu wcześniej kilka swoich utworów do wyboru, a on w ciągu 3 dni odesłał mi do wszystkich piosenek znakomite teksty. Byłem pod wrażeniem, ponieważ ma nieprawdopodobny zasób słów, wielką inteligencję i wyobraźnię. Urzekł mnie też tempem pracy, ponieważ niektórych tekściarzy trzeba miesiącami nakłaniać, żeby w końcu coś od nich dostać. Skomponowałem kilkanaście piosenek i powstała płyta „Zanim czas odjedzie”.

„Telefon Zaufania” powstał z okazji moich 65. urodzin. Stereotypowo w tym wieku powinienem siedzieć na bujanym fotelu, jako emeryt i kaszleć, a nie skakać na scenie z akompaniamentem bigbitu. Chciałem nagrać płytę, taką, jakiej jeszcze nie nagrałem. Druga płyta na tym materiale to przemyślenia starszego gościa. Przemyślałem sobie paradoks życia: człowiek się rodzi, żeby umrzeć. Skomponowałem jeden kilkudziesięciominutowy utwór, podzielony na etapy; wprowadzenie, narodziny, edukacja, wyścig szczurów, pierwsza miłość, wakacje, później niewola, czyli ślub. (śmiech) W pewnym momencie jest etap stabilizacji, w którym nagle człowiek stwierdza, że mu czegoś brakuje, mimo że ma dom, samochód, pracę. Obserwując różnego rodzaju wycieczki turystyczne z udziałem starszych osób, widziałem wielokrotnie jak grupa tych ludzi w wieku emerytalnym chce spełnić swoje marzenia podróżnicze. Często wyglądało to tak, że na końcu grupy idzie np. staruszek o lasce i nie wytrzymuje tempa marszu. To już nie jest jego spełnianie marzeń, lecz przekleństwo, ponieważ za późno się za to zabrał. Ta płyta to spełnienie mojego muzycznego marzenia. Na końcu płyty jest utwór opisujący śmierć, którą symbolizuje słabnące bicie serca. Tutaj teoretycznie powinien być koniec, ale ponieważ tylu ludzi podczas życia stara się wmówić innym, że są poważni, więc na końcu utworu dodałem śmiech, jak z kabaretu. A na sam koniec huk startującej rakiety, która symbolizuje wyrwanie się duszy ku niebu. Może to pokręcona wizja, ale jest moja.

Skomponował pan muzykę dla Bayer Fulla. Jakie ma pan zdanie na temat disco-polo?
Skomponowałem piosenkę do tekstu Krzysztofa Logana Tomaszewskiego, który napisał kiedyś wielki przebój Irenie Santor pt. „Już nie ma dzikich plaż”. Zaaranżowałem muzykę do jego gotowego tekstu i nie miałem pojęcia, że on to zaniesie zespołowi Bayer Full. W zasadzie więc mam w tym mały udział. Nie chcę się tłumaczyć rzecz jasna, ponieważ jestem dumny z tego, że moje piosenki śpiewa Bayer Full, Stachurski czy Tercet Egzotyczny. Stachurski mi mówił nawet, że jak śpiewa „Samo życie” na koncertach to w zasadzie tylko pierwszą linijkę, ponieważ resztę wyśpiewuje publiczność. To jest moja piosenka, więc jestem z niej dumny. Komponuję muzykę nie po to, żeby leżała w szufladzie, lecz została wykorzystana dla ludzi. Chcę, żeby jej słuchali. A to, że czasami aranżer ją zmieni tak, że potem trudno mi rozpoznać własne utwory, to osobna kwestia. Zawsze jednak jestem szczęśliwy, że ktoś chce wykonać moją kompozycję. Piszą do mnie nie tylko starsi wykonawcy, ale też młodzi, którzy chcą, żebym im skomponował i zaaranżował utwór. Lubię muzyczne wyzwania. Czasami ich żałuję, ale później się okazuje, że moje piosenki są grane, śpiewane, robi się do nich teledyski, na koncertach publiczność je wyśpiewuje, więc ostatecznie przynosi mi to radość. Gdybym nie chciał komponować dla słuchaczy, to siedziałbym w domu i grał dla czterech ścian.

Przeczytaj także: Marilyn Mazur: Polska to muzyczny kraj z wieloma świetnymi, jazzowymi muzykami

Na zakończenie, co się panu podoba lub nie podoba w Poznaniu?
Nie podoba mi się autostrada Kulczyka ze względu na zawyżone opłaty. A jeśli chodzi o Poznań... Prawdę mówiąc, jak przyjeżdżam to mam mało czasu na zwiedzanie. Dlatego zamiast z koziołkami bardziej kojarzy mi się z dworcem, bo często przyjeżdżałem pociągiem i wychodziłem niewłaściwy wyjściem z dworca. Z Areną, gdzie zagrałem najwięcej poznańskich koncertów. Będąc jeszcze w liceum, występowałem w Klubie Akumulatory. Z Poznania pochodziła większość naszego byłego chórku w Budce Suflera. „Jolkę” przecież nagraliśmy przy ul. Strusiej. Najczęściej spaliśmy w Hotelu „Polonez”. W Wielkopolsce, w Lesznie i Gnieźnie grałem z Dżemem, kiedy parę lat temu Jurek Styczyński zadzwonił do mnie w nocy, że jutro mam z nimi wystąpić, bo ich basista się rozchorował. Musiałem na szybko przypomnieć sobie ich utwory, bo na pamięć znałem tylko partię „Czerwony jak cegła”. Teraz zagram w klubie „Blue Note”, do którego zapraszam państwa z wielką przyjemnością.

Mieczysława Jureckiego najczęściej słuchacze kojarzą z wieloletnią grą na gitarze basowej dla Budki Suflera. Multiinstrumentalista od 45 lat istnieje w świecie polskiej muzyki: jest kompozytorem i aranżerem, zwycięzcą festiwali rockowych, jazzowych, a także popowych. W ciągu swojej długoletniej kariery zdobywał różne prestiżowe nagrody muzyczne. Nagrał ponad 300 płyt z największymi polskimi wykonawcami, a duża ich część uzyskała status Multi Platynowej Płyty. Jego kompozycje wykorzystali m.in. Halina Frąckowiak, Irena Jarocka, Irena Santor, Danuta Błażejczyk, Wojciech Gąssowski, Felicjan Andrzejrzak, Marek Torzewski. Utwory grane były przez Budkę Suflera, Perfect, Stachurskiego, Tercet Egzotyczny, a nawet zespół Bayer Full. Przed poznańską publicznością zagra 24 lutego w klubie Blue Note o godz. 19.

---------------------------

Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?

Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus

Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.

Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.

Pozostało jeszcze 0% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Maciej Szymkowiak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.