Jak pół wieku temu wirus z Chin zajrzał PRL-owi w oczy [grypa Hongkong]

Czytaj dalej
Fot. wikipedia
Krzysztof Błażejewski

Jak pół wieku temu wirus z Chin zajrzał PRL-owi w oczy [grypa Hongkong]

Krzysztof Błażejewski

Gdzieś na świecie kryje się całe mnóstwo wirusów, które w każdej chwili mogą ulec mutacji i z niegroźnych stworzonek stać się zabójcami ludzi. Tak jest teraz z chińskim koronawirusem, tak było wiele razy w przeszłości.

Mutacja genetyczna to podstawa ewolucji. Bez tego mechanizmu nie byłoby ani nas, ani świata, jaki znamy. Za jej sprawą dzieją się rzeczy, które nam służą, ale i takie, które nam grożą. I dziś, kiedy rozpoznaliśmy już i nauczyliśmy się, jak okiełznać większość widocznych zagrożeń, te pochodzące z mikroświata wciąż są trudne do zapanowania nad nimi. Na co dzień o nich raczej nie myślimy. Pojawiają się w naszej świadomości dopiero wówczas, kiedy słyszymy o nowej, kolejnej pandemii…

Kiedy „hiszpanka” dotarła do Polski, wciąż była uważana za niegroźną przypadłość.

Tak było np. ze słynną grypą „hiszpanką”. Na przełomie XIX i XX stulecia grypa była traktowana jako na ogół łagodna choroba. Nikt nie spodziewał się, że i ona może przybrać groźne rozmiary. Ta najgłośniejsza z epidemii rozpoczęła się wiosną 1918 roku w USA. Do Europy sprowadzili ją amerykańscy żołnierze. Jako że główne ich transporty docierały do portów Francji, kraj ten stał się wylęgarnią zarazy. Początkowo jednak sądzono, że przyszła z Hiszpanii, stąd jej nazwa.

Na poty i na przeczyszczenie

Kiedy „hiszpanka” dotarła do Polski, wciąż była uważana za niegroźną przypadłość. Lekarze sugerowali kurację herbatkami napotnymi i... środkami przeczyszczającymi. Strach pojawił się dopiero wtedy, kiedy na grypę umierały całe rodziny.

W latach 1918-1919 przez świat przetoczyły się trzy fale epidemii grypy. Ocenia się, że wywołała ona ponad 500 mln zachorowań i pochłonęła 50-100 mln ofiar, dużo więcej niż I wojna światowa. Pod względem śmiertelności z „hiszpanką” można porównać tylko średniowieczne dżumy.

W Polsce starsze pokolenie słowo „epidemia” kojarzy najbardziej z falą zachorowań na grypę o często używanej wtedy nazwie Hongkong.

Światowe epidemie XXI wieku, choć przyjmowane z wielkimi obawami, dzięki postępowi medycyny i zaangażowaniu międzynarodowych sztabów przeciwdziałania pandemii, zostały właściwie wygaszone stosunkowo szybko. Epidemia SARS (ten sam rodzaj wirusa, z którym mamy do czynienia obecnie, i także wylęgły w Chinach) zabiła niecały tysiąc osób w latach 2002-2003 i praktycznie nie dotarła do Europy. Ptasia grypa (2006) i świńska (2009, odmiana „hiszpanki”) okazały się niegroźne dla ludzi, a epidemię gorączki krwotocznej, czyli eboli w Afryce (2014) udało się skutecznie zahamować, zanim wydostała się poza kontynent.

Trzy razy Hongkong

W Polsce starsze pokolenie słowo „epidemia” kojarzy najbardziej z falą zachorowań na grypę o często używanej wtedy nazwie Hongkong. Mieliśmy z nią do czynienia przez trzy kolejne lata, a ściślej trzy grypowe sezony (okres zimowy).

Pierwsza po II wojnie epidemia grypy pojawiła się w Polsce w 1957 roku. Z dzisiejszej perspektywy nie była ona dziełem zjadliwego wirusa, w dodatku przyszła stosunkowo późno, bo dopiero w marcu i szybko się skończyła. W następnych latach fala zachorowań na grypę szczęśliwie nas omijała.

Wirus grypy skutecznie wymykał się próbom „ucywilizowania” go przez epidemiologów.

Nieco ponad dekadę później, we wrześniu 1968 roku, do Europy dotarła wieść o nowej, tym razem groźnej i wyjątkowo zjadliwej odmianie grypy. Ponieważ pierwszym jej ogniskiem było ówczesne miasto-państwo Hongkong, stąd też otrzymała przydomek A2 Hongkong 68. Ta epidemia szła „w świat” o wiele wolniej niż dzisiejszy koronawirus, ale skutecznie mijała kolejne granice.

Europa z dwóch stron

Początkowo w naszej części świata w związku z ogromnym postępem medycyny i ogólną propagandą sukcesu machiny państwowej PRL-u mało kto się grypą przejmował, mimo iż nie znano jeszcze wówczas skutecznych szczepień przeciwko grypie. Pierwsze próby w tym kierunku czyniono jeszcze w międzywojniu, ale bez efektu. Wirus grypy skutecznie wymykał się próbom „ucywilizowania” go przez epidemiologów.

Najpierw na grypę A2 Hongkong 68 masowo zapadali Chińczycy na kontynencie i Tajwanie, potem mieszkańcy Malezji, Wietnamu, Tajlandii, Japonii, a także Indii oraz Iranu. Drogą lotniczą w tym samym czasie wirus dotarł do USA i Wielkiej Brytanii, dlatego Europę zaatakował od drugiej strony - kolejne alarmy podniesiono w Skandynawii i krajach Beneluksu.

W Mediolanie i okolicy zabrakło wolnych łóżek w szpitalach, gdyż lekarze, przewidując komplikacje sercowe po tej grypie, wszystkich starszych pacjentów z jej rozpoznaniem kierowali do leczenia klinicznego.

Potem niemal równocześnie o nadejściu epidemii w styczniu 1969 roku informowały władze Turcji, Grecji i Włoch. W Mediolanie i okolicy zabrakło wolnych łóżek w szpitalach, gdyż lekarze, przewidując komplikacje sercowe po tej grypie, wszystkich starszych pacjentów z jej rozpoznaniem kierowali do leczenia klinicznego. Niemal równocześnie docierały do Polski informacje o kompletnym paraliżu życia w Holandii. Epidemia miała tam zdziesiątkować personel medyczny i zatrzymać pracę w wielkich zakładach.

Tylko bez paniki!

Do Polski wirus dotarł w połowie stycznia. 17. dnia tego miesiąca w Bydgoszczy miejski inspektor sanitarny Zygmunt Maćkowiak zanotował 18 przypadków grypy rozpoznanej jako choroba zakaźna. Z każdym dniem jednak liczba osób zgłaszających się z objawami grypy rosła. Wielu próbowało leczyć się na własną rękę, dlatego w aptekach pojawiły się kolejki, lecz w przychodniach tłoku jeszcze nie było.

Masowe zachorowania powodowały absencję pracowników w zakładach i uczniów w szkołach. W szpitalach zaczęło brakować personelu, stopniowo odwoływano też imprezy sportowe i kulturalne.

Jako pierwsze miasto w Polsce stan epidemii ogłosiła 20 stycznia Warszawa. Dwa dni później to samo miało miejsce w Łodzi, a 23 stycznia - w Poznaniu. We wszystkich tych miastach liczba chorych na grypę szła już w dziesiątki tysięcy. Po badaniach laboratoryjnych potwierdzono, że jest to wirus A2 Hongkong 68. Niestety, zdarzały się przypadki śmiertelne. O tym jednak społeczeństwa nie informowano, a nad zatajaniem takich wiadomości, mogących wywołać panikę, uważnie czuwała PRL-owska cenzura.

Masowe zachorowania powodowały absencję pracowników w zakładach i uczniów w szkołach. W szpitalach zaczęło brakować personelu, stopniowo odwoływano też imprezy sportowe i kulturalne. Nie tylko dlatego, że hokeiści, muzycy i aktorzy także zapadali na grypę. Również i z tego powodu, że ludzie zaczęli siebie nawzajem unikać, bojąc się zarazić od innych. Opustoszały miejskie autobusy i tramwaje, a także lokale gastronomiczne. Tylko przychodnie i szpitale pękały w przysłowiowych szwach.

Polopirynka i witaminka

W końcu stycznia 1969 roku zmieniła się pogoda. Ze słonecznej, ale mroźnej, stała się cieplejsza i deszczowa, słowem: nastała plucha. To spowodowało, jak zwykle w takich przypadkach, gwałtowny wzrost liczby zachorowań. Stopniowo zamykano szkoły, bo w łóżkach lądowali masowo nauczyciele i większość uczniów. Epidemia rozniosła się wówczas i na południe kraju, rekordowe rozmiary osiągając w Krakowie. Zdecydowano się tam zawiesić do odwołania odwiedziny w szpitalach, zresztą i tak mało kto już tam przychodził. Zmobilizowano dodatkowe siły medyczne i pomocnicze, bo chorych przybywało po kilka tysięcy dziennie, a karetki nie nadążały z obsłużeniem wezwań. Stopniowo zaczynało brakować też najpopularniejszych leków przeciwgrypowych. Za takie uchodziły wówczas zalecane przez lekarzy polopiryna, calcipiryna, isochin, pyramidon oraz witamina C.

Absencja? 80 procent!

Na Kujawach i Pomorzu stan epidemii ogłoszono 27 stycznia 1969. Tego dnia zabrakło w mieście karetek - tyle było wezwań. By ratować sytuację, swoje żuki i nysy do przewożenia chorych podstawiały pogotowiu zakłady pracy. Absencja uczniów w szkołach przekroczyła 50 proc. W Bydgoszczy czynnych było tylko 8 szkół (na 60 istniejących). Wydłużono czas pracy aptek, wprowadzono dodatkowe dyżury nocne. Jednocześnie związki zawodowe otrzymały od dyrekcji największych zakładów polecenie tropienia bumelantów, jak ich określano, którzy symulowali grypę, by „odpocząć” od pracy na lekarskim zwolnieniu.

Na początku lutego liczba nowych zachorowań zaczęła wyraźnie spadać. To był czas przesilenia. Pierwszy atak grypy z Hongkongu był już odparty…

Na grypę zachorowało wówczas ponad 6 mln osób. Absencja w zakładach pracy sięgała 80 proc. Według Głównego Inspektora Sanitarnego, z powodu powikłań (głównie zapaleń płuc i niewydolności krążenia) zmarło wówczas 25 tys. Polaków.

W kolejnym roku wirus A2 Hongkong 68 powrócił, ale z dużo słabszym nasileniem. I kiedy wydawało się, że jest już tylko wspomnieniem, uderzył trzeci raz po ciężkiej zimie 1970/71 r., krwawych strajkach na Wybrzeżu oraz dojściu Edwarda Gierka do władzy. Na grypę zachorowało wówczas ponad 6 mln osób. Absencja w zakładach pracy sięgała 80 proc. Według Głównego Inspektora Sanitarnego, z powodu powikłań (głównie zapaleń płuc i niewydolności krążenia) zmarło wówczas 25 tys. Polaków. To była, jak dotąd, najtrudniejsza epidemia, z którą musieliśmy się zmierzyć. I jak na razie nie wydaje się, by to samo miało powtórzyć się u nas w związku z koronawirusem.

Krzysztof Błażejewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.