Jakub Ner

Jak dobrze, że mam Ciebie dziadku. I że rozmawiamy - pisze uczeń z Siechnic

Jak dobrze, że mam Ciebie dziadku. I że rozmawiamy - pisze uczeń z Siechnic Fot. Fot.fotopolska.eu
Jakub Ner

Opowieść dziadka o jego mamie, czyli mojej prababci, kurierce Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej, łącznice Armii Krajowej, więźniarce wielu obozów, w tym Auschwitz i Ravensbruck, okazała się znacznie ciekawsza niż oglądanie telewizji po lekcjach. No i dowiedziałem się, że prababcia spisała swoje wojenne wspomnienia.

Zmęczony szkolnymi męczarniami chciałem pooglądać telewizję, jednak dziadek miał inne plany.

- Po co oglądasz te głupie seriale! One niczego nie uczą. Lepiej byś się czegoś dowiedział, a nie czas marnował. Lepiej przeczytaj jakąś książkę!- pouczał mnie dziadek.

- Książki?! Męczyłem się w szkole, a ty chcesz, żebym męczył się również w domu?- dziadek zażenowany moją postawą poszedł do siebie do pokoju. Po chwili seriale zaczęły być nużące.

- Co robisz? - spytałem, jednak zanim odpowiedział, już znałem odpowiedź. - Siedzisz przed komputerem, a narzekasz, że ja tracę czas przed telewizorem!

- Nie tracę czasu, tylko spisuję wspomnienia.

- Po co? I tak nikogo nie interesuje to, co ty lub ktoś z rodziny robił w dzieciństwie.

- Chcesz się przekonać?- spytał. - Poświęć 15 minut na wysłuchanie moich opowieści, a zobaczysz, jakie są interesujące.

Podjąłem wyzwanie i przekonałem się, że lepiej spędzać czas z dziadkiem niż przed telewizorem.

- Moja mama nazywała się Jadwiga Leszczyńska. Urodziła się w 1902 roku - zaczął opowiadać.

Kiedy miała 18 lat, podczas trwania wojny z bolszewikami w 1920, zgłosiła się do wojska jako sanitariuszka-wolontariuszka. Skierowano ją do szpitala wojskowego, którego dyrektor, generał Gurbski, chciał sprawdzić, które zgłaszające się dziewczęta nadają się do leczenia rannych. Wszystkie chętne zaprowadził na salę operacyjną i kazał się przyglądać, gdy sam dokonywał zabiegu. Większość dziewcząt zemdlała na widok krwi czy narządów. Jedynie nieliczne zdały test, w tym moja mama. Została sanitariuszką oraz instrumentariuszką, asystując przy operacjach. Po wojnie z bolszewikami, gdy skończyła kursy nauczycielskie wyjechała na Kresy Wschodnie, na odległą 15 km od stacji kolejowej wieś Łazduny, aby nauczać. Po ślubie przerwała pracę. Po wybuchu II wojny światowej, zgłosiła się do swojej kuzynki, która była oficerem Wojska Polskiego. Dołączyła do ZWZ (Związek Walki Zbrojnej).

W 1941 r. złożyła przysięgę i została kurierką Komendy Głównej ZWZ. Miała przydział na trasę Warszawa - Radom. Woziła różne listy i rozkazy, a także instrukcje praktyczne.

Kiedyś wiozła całą paczkę instrukcji w formie książeczek, jak rozkręcać szyny, wysadzać pociągi, uzbrajać miny itp. Wieczorem przeglądała i pakowała do plecaka te instrukcje, a rano pojechała. Wcześniej zdobyła fałszywą przepustkę, bez której nie można było kupić biletu. Wsiadła do pociągu w Piasecznie. Gdy pociąg wjeżdżał do Radomia, okazało się, że na peronie stoją żandarmi, którzy wszystkich podróżnych dokładnie legitymują i rewidują bagaże. Wśród pasażerów pociągu zapanowała panika, gdyż wielu z nich przewoziło coś nielegalnego, a to jakieś mięso, a to słoninę, czy bimber, a mogli też być żołnierze Podziemia mający coś bardziej „trefnego”.

Do czekających na pociąg żandarmów nikt się nie spieszył, niektórzy coś gorączkowo wyrzucali, inni rozglądali się za jakąś luką w obstawie. Akcją obławy dowodził jakiś wysokiej rangi oficer niemiecki, koło którego stał naczelny komisarz policji granatowej (polskiej) w Radomiu, zwany „buldogiem” z racji niewielkiego wzrostu i ponurej miny. Znany był ze swej służbistości i nieprzyjaznego stosunku do ludzi. Wszyscy się go bali. Stał on (z tym niemieckim oficerem) nieco z tyłu i wokół niego było całkiem pusto. Nikt się nie kwapił przechodzić tamtędy, ludzie mieli nadzieję, że prości żandarmi nie będą zbyt gorliwi w przeprowadzaniu rewizji.

Mama wobec tego poszła prosto do dowódców akcji. Zwróciła się do zaskoczonego tym komisarza „Buldoga”:

- Panie komisarzu, ja jestem nauczycielką w (tu wymieniła nazwę jakiejś wsi) i zaraz mam tam autobus (oczywiście znała rozkład jazdy w tym kierunku). Ja wiozę zakupione dla dzieci szkolnych zeszyty. O proszę! - tu mama otworzyła szeroko plecak, w którym na paczkach z instrukcjami podziemia leżała warstwa zeszytów szkolnych. Komisarz, uważając widocznie, że jeżeli ktoś odważył się do niego podejść, nie może mieć nic do ukrycia, skinął ręką i żandarmi mamę przepuścili. Po wyjściu z dworca mama skierowała się do budynku sądu w Radomiu. Tam miała przywiezione materiały oddać znanemu już sobie sekretarzowi sądu. W budynku zapukała do biura sekretariatu i otworzyła drzwi. Naprzeciw niej stał sekretarz sądu, a przy nim kilku niemieckich oficerów. Sekretarz na mamy widok pobladł, ale ona nie tracąc rezonu, zwróciła się do nich łamanym językiem niemieckim:

- Bardzo panów przepraszam, jestem wiejską nauczycielką i za chwilę mam autobus do mojej wsi, a muszę jeszcze zrobić drobne zakupy, czy mogłabym tutaj gdzieś w kącie zostawić swój ciężki plecak z zeszytami szkolnymi? Ja za chwilę przyjdę i go zabiorę, nie będzie żadnego kłopotu.

Nieco zaskoczeni tą przemową Niemcy skinęli na sekretarza sądu, żeby gdzieś ulokował mamy bagaż. Ona grzecznie podziękowała, ukłoniła się uprzejmie i wyszła z sądu. Odczekała w pobliżu, aż Niemcy wyjdą z budynku i odjadą, a następnie wróciła do gmachu. Na jej widok sekretarz pokręcił głową: „Pani to ma tupet!”. Wziął paczki z instrukcjami bojowymi i schował je do skrytki usytuowanej pod fotelem sędziego w sali rozpraw.

Innym razem podczas spotkania z oficerem z kontrwywiadu została poproszona o wyjazd do Krakowa, aby dowiedzieć się, co znalazło gestapo przy kurierze z Anglii. Mogła się nie zgodzić, gdyż miała dwóch synków, jednak podjęła się zadania. W Krakowie zorientowała się, że ma „ogon” i by go zgubić poszła na cmentarz. Udało by się to, gdyby nie sklepikarz, który ją zdradził i przez którego znalazła się w Auschwitz-Birkenau. Tam przeszła wiele chorób: m. in. tyfus plamisty, malarię i durchwal - tzw. obozową cholerę. Poza tym przeżyła bicie, selekcję do gazu, głód, ciężką pracę. Jednak nigdy się nie poddawała, modliła się i nadszedł dzień wybawienia… Pewnego dnia w 1944 r. w głośnej rozmowie z współwięźniarkami powiedziała, że tego, co Niemka ugotuje, polska świnia by nie zjadła. Słowa te usłyszała SS-manka i za „obrazę narodu niemieckiego” mama został karnie wyrzucona z obozu. W lipcu wywieźli ją do Ra-vensbruck, gdzie była przez tydzień. Tam miała co jeść, były o niebo lepsze warunki niż w Auschwitz, gdzie był głód, bród i śmierć. Stamtąd wywieźli ją na teren wielkiego Berlina do dzielnicy Zellendorf, gdzie była fabryka sztucznego jedwabiu. Tam oczywiście sabotowała pracę, ale nie przebywała długo, gdyż zabrakło surowca.

Została przeniesiona do filii Oranienburga (też na terenie Berlina), gdzie pracowała w fabryce baterii do zapalników bomb. W miarę możliwości sabotowała pracę, więc te bomby prawdopodobnie nigdy nie wybuchły. 26 lutego 1945 r. podczas bombardowania obozu duża część więźniarek zginęła. Jednak mama nie znalazła się wśród nich. Kobiety, które się uratowały, zostały ustawione w kolumnę i prowadzone ulicami. Widziały śmierć Niemców, zawalające się domy. Jakby było tego mało, nadlatujący samolot widząc kolumnę, myślał, że to wojsko i zaczął strzelać.

Wszyscy padli na ziemię. Wszyscy poza mamą i kilkoma jej koleżankami, które postanowiły uciec. Niemcy strzelali za nimi, lecz niecelnie. Wbiegły na teren ogródków działkowych, gdzie przebrały się w cywilne ubrania, a mama dodatkowo ukryła pod bandażem numer obozowy 21170. Schowały gdzieś swoje pasiaki i rozeszły się, każda w swoją stronę. Mama postanowiła wrócić do domu, dlatego zgłosiła się na najbliższy posterunek policji, gdzie została skierowana do urzędu pracy. Tam przyjechał świetnie mówiący po polsku gestapowiec i od razu ją przepytał. Mama postanowiła udawać prostą wiejską kobietę, jakby swoją nianię, która była analfabetką.

- Jak się nazywasz? - spytał gestapowiec

- Magda (to był jej pseudonim jako kurierki) Łazduńska.

- Kiedy się urodziłaś? - tutaj podała rok urodzenia męża, a dzień i miesiąc - młodszego syna.

- Jak się tutaj znalazłaś?

- Niemcy mnie złapali w łapance i wywieźli na roboty.

- Gdzie pracowałaś?

- We Frankfurcie nad Odrą, jako służąca.

- Jak się nazywali państwo, u których pani pracowała?

- Pan, pan się nazywał… nazywał się… - mówiła wiecznie się zacinając - Hans, a pani…, pani była Erna.

- A na jakiej ulicy mieszkali?- próbował dowiedzieć się czegoś konkretnego.

- Zaraz, zaraz panocku - zastanawiała się. - O, już wiem! Sztrase, Sztrase się nazywała ta ulica.

Załamany gestapowiec machnął ręką. Uznał, że niczego się nie dowie i mama była wysyłana i odsyłana z jednego obozu pracy, do kolejnego. W każdym panował ogromny głód, jednak nie musiała się bać, że zaraz ktoś ją zastrzeli, tak jak to było w Auschwitz, czy Ravensbruck.

20 kwietnia 1945r. wywieźli ją do reperowania torów kolejowych. Podczas tej roboty zaczął się ostrzał artylerii rosyjskiej... Gdy pilnujący więźniów Niemcy pochowali się po rowach, mama uciekła do lasu. Szła przed siebie, aż ujrzała czołg z przewieszonym przez lufę dywanem. Okazało się, że należy on do armii radzieckiej. Potem, kiedy przechodziła obok opuszczonej z powodu ostrzałów willi, postanowiła zmienić drewniane obuwie na coś wygodniejszego. Weszła więc do środka. Gdy szukała dla siebie butów, wpadł do pokoju młody Rosjanin. Zachwycał się drogocennymi przedmiotami, między innymi pięknym lustrem w złotej ozdobnej ramie. Zdjął je ze ściany, jednak było bardzo ciężkie. Wiedząc, że i tak nie uda mu się wziąć go do ojczyzny, rzucił nim o ziemię i rozbił. Nieopodal znalazł stojącą na postumencie wspaniałą rzeźbę tancerki. Złapał ją i chciał wynieść, jednak była za ciężka. Uznał, że skoro rzeźba nie będzie zdobiła jego mieszkania, to po co w ogóle komukolwiek. Rzucił nią o ziemię, a ta się rozbiła. W końcu znalazł piękny zegar, wziął go pod pachę i wyszedł. Piętro wyżej mama spotkała dwóch Rosjan męczących się z jedną szafą. Pchali ją, pchali, aż w końcu wypchali... za okno. Gdy spadła i się rozbiła, żołnierze cieszyli się jak dzieci. W końcu i mama znalazła to, co chciała. Zmieniła buty i skierowała się do Polski. Tak przeszła przez Nysę i doszła do Ruszowa za Bolesławcem, gdzie stał pociąg sanitarny Wojska Polskiego. Wsiadła do niego. Przedstawiła się, powiedziała, że była sanitariuszką, opowiedziała o pobycie w Auschwitz, pokazała swój numer obozowy, a komenda zgodziła się na jej przejazd. W wagonie zaczęła opowiadać o swoich przygodach, o należeniu do AK, jednak leżący gdzieś z boku ranny major jej przeszkodził:

- Powiedzcie tej idiotce, żeby tyle nie gadała, bo pojedzie dalej niż by chciała.

Tutaj dziadek zaczął tłumaczyć, dlaczego padły takie słowa - za działalność w AK mogłaby zostać wywieziona na Syberię, a moja prababcia wracając z obozu nie wiedziała, jaka jest sytuacja w Polsce.

- 3 maja dojechała do Poznania. Później pojechała do Krakowa, a z niego do Nowego Targu, skąd przyszedł ostatni list do mamy wysłany przeze mnie - kontynuował dziadek. - Okazało się, że mieszkamy w Zakopanem. Mama jednak nas odnalazła... Kiedyś zobaczyłem, że przyszła pod nasz dom jakaś obca niewiasta, która wypytywała o moją babcię. Zmartwiłem się widząc tę kobietę, gdyż takie zazwyczaj szukają noclegu, a ja się cieszyłem, że w końcu mam własne łóżko. W razie czego musiałbym odstąpić jej swoje i znów spać na podłodze.

- Babciu, jakaś starsza pani do ciebie! - zawołałem - pewnie będzie chciała spać - stwierdziłem smutny.

-Trzeba ludziom pomagać - odpowiedziała.

- Pani Mandukowa! Pani Mandukowa! - zawołała sąsiadka. - Córka do pani przyjechała!

- Jaka córka? - spytała zdziwiona babcia, jednak gdy ją ujrzała, zdziwienie przerodziło się w radość i krzyknęła: - Jadzia! Gdy ta informacja doszła do mnie, rzuciłem się na szyję mamie, której nie poznałem i cieszyliśmy się swobą- opowieść przerwał minutnik odliczający piętnastą minutę. - To już wszystko, możesz już pójść oglądać telewizję.

- Telewizja ogłupia! Wielu moich kolegów ogląda bezsensowne seriale, ale ja mam ciebie, dziadku! Proszę, poopowiadaj mi jeszcze! - prosiłem.

- Teraz już pora na obiad - odparł.

- Szkoda, że ludzie, tak rzadko rozmawiają. I pomyśleć, że musiało minąć 14 lat, żebym to zrozumiał. Trzeba gdzieś spisać historie naszej rodziny! - zaproponowałem.

- Moja mama o tym pomyślała i opisała swoje wspomnienia na kilkuset stronach.

W tym momencie weszła moja mama i przerwała dyskusję, a ja musiałem wrócić do domu i odrobić lekcje.

Autor jest uczniem Gimnazjum w Siechnicach

Jakub Ner

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.