Katarzyna Kojzar

Dwieście dzieci jednego ojca

dzieci Fot. fot. Filip Skrońc Louis pracował w banku, niewysoki, nie miał żony. Ale miał obsesję: mieć najwięcej dzieci. I ma około 200
Katarzyna Kojzar

Ta historia z Holandii jest prawdziwa - okazuje się, że ok. 200 dzieci ma wspólnego ojca. Jedno z nich chce odnaleźć pozostałe. Kamil Bałuk napisał książkę o historii, która bulwersuje świat.

To pytanie nasuwało mi się praktycznie przez większość czytania. Jak możemy zdefiniować ojcostwo?
Kiedyś miałem jedną definicję ojca -osoba płci męskiej, która razem z matką wychowuje dziecko albo przynajmniej uczestniczyła w decyzji, że to dziecko przyjdzie na świat. Ale kiedy zająłem się sprawą z Holandii, okazało się, że to słowo ma różne inne wymiary. Język nie nadąża za tym, co działo się w życiu bohaterów mojej książki, czyli osób mających wspólnego ojca biologicznego - dawcę nasienia, któremu dałem imię Louis. To mężczyzna, który oddawał spermę do banków nasienia. W jednej z klink zajmujących się przeprowadzaniem inseminacji (metoda, w której za pomocą cewnika wprowadza się wybrane i przygotowane plemniki do jamy macicy - przyp.red.), w Barendrechcie, dr Jan Karbaat, wbrew regulacjom i przepisom, wykorzystał nasienie Louisa u setek kobiet. Niektóre były pewne, że dawcą będzie ktoś inny, o innym wyglądzie. W pewnym momencie moi bohaterowie dowiadują się, że w Holandii może ich być nawet dwieście. Dwieście dzieci Louisa.

Bohaterowie wiedzieli jaki będzie tytuł książki?
To ciekawy problem, bo nie do końca zgadzali się na mówienie o nich „dzieci Louisa”. Tłumaczyłem im, że nie mogę zatytułować książki „Wszystkie biologiczne dzieci Louisa”, to nie brzmi dobrze. Zaakceptowali to. Myślę, że większy protest byłby, gdybym napisał o Louisie „ojciec”. Ale rozmawiałem niedawno z jedną z bohaterek, Maaike, o wywiadzie, którego udzieliłem o książce dla holenderskiej prasy. Pamiętałem, że nie chciała nazywać Louisa ojcem, więc pochwaliłem jej się jak uczeń, który odrobił zadanie: „Maaike, w rozmowie podkreślałem, że Louis to nie ojciec, a dawca!”. Odpowiedziała na to, że widziała się ostatnio z Louisem i chyba już nie chce nazywać go tylko dawcą. „To jednak ojciec?”, zapytałem. Odpowiedziała, że nie ma pojęcia, ale dawca - nie. Każda z Połówek ma do tego inny stosunek.

Kim są Połówki?
Tak nazywają siebie nawzajem moi bohaterowie. Półsiostry, półbracia, dzielą ze sobą połowę genotypu ze strony ich biologicznego ojca. Mieszkają w różnych miastach, pochodzą z różnych rodzin, ale łączą ich geny, kręcone włosy, brązowe oczy, problemy ze zdaniem prawa jazdy. Niektórzy są do siebie zaskakująco podobni. Kiedy po badaniach DNA przeprowadzonych przez telewizyjne show, „Kto jest moim ojcem?”, odnalazła się pierwsza siódemka, musieli wymyślić sobie nazwę. Wybrali „Połówki”.

Jak się traktują? Jak rodzina?
Bjorn, chłopak, który ogłosił w telewizji, że szuka 200 braci i sióstr, mówi że Połówki to jego najbliższa rodzina. Maaike chce spotkać każdą nową osobę, która dołącza do grupy, choć wciąż nie znalazła wymarzonej półsiostry, która stałaby się jej najbliższą przyjaciółką. Inni mówią, że najważniejsza jest dla nich rodzina, potem przyjaciele, a dopiero na trzecim miejscu Połówki. Najlepszy kontakt mają ze sobą ci, którzy mieszkają blisko siebie. Klinika, w której zaczęło się ich życie, była pod Rotterdamem, więc automatycznie tam jest najwięcej Połówek. Z kolei Jaleesa, Połówka mieszkająca w Limburgii, mówiła mi, że czuje się trochę wyautowana, bo nikt jej nie odwiedza - za daleko. Zabawne, że dla nas przejechanie 50 minut pociągiem to mało, a dla Holendrów to wyprawa przez cały kraj. Jeśli można gdzieś dojechać w 20 minut, to w porządku, ale więcej to już za długo. Im ktoś jest młodszy i im mniej ma rodzeństwa, tym bardziej traktuje Połówki jak rodzinę, częściej chodzi na spotkania. Zauważyłem, że gdy któreś z nich ma już swoje dzieci, od razu mniej angażuje się w życie półbraci i półsióstr, po prostu ma już kogoś, o kogo musi się troszczyć. W grupie są też tacy, którzy mówią, że nie warto przyjmować już nikogo nowego.

Ile ich jest teraz?
Kiedy dwa i pół roku temu zaczynałem, było ich 13. Teraz jest koło czterdziestki.

Poznałeś wszystkich?
Kilkanaście osób, ale opisuję tylko część grupy. Najciekawsze rzeczy działy się na początku, przyjąłem więc klucz chronologiczny - w książce czytelnik pozna najlepiej osoby, które zakładały grupę. Po telewizyjnym apelu Bjorna grupa powiększyła się o dwanaście osób. Wszyscy „nowi” chętnie się ze mną spotykali i opowiadali swoje historie. Żal mi niektórych niewykorzystanych rozmów z tymi, którzy dołączyli do Połówek później, ale obawiałem się, że bohaterowie mogą się czytelnikowi pomieszać. Nie chciałem dodawać kolejnych, żeby nie doprowadzić do tragedii.

Ale historie nowych osób się nie marnują.
Jedną wykorzystałem na reportaż, który opublikowałem przed premierą książki. Mam też pomysł na prowadzenie newslettera, można zapisać się na ciąg dalszy historii. Zapisało się już kilkadziesiąt osób. To miłe, bo jednak trzeba dojść w książce do tego momentu, gdzie jest informacja o newsletterze, wpisać swojego maila, zadeklarować, że chcesz wiedzieć, co nowego się wydarzy. A dzieje się dużo.

Niedawno zmarł jeden z bohaterów książki, kontrowersyjny szef kliniki w Barendrechcie.
No właśnie, po śmierci Jana Karbaata zaczęło się zgłaszać coraz więcej osób, które uważają, że są jego biologicznymi dziećmi. Okazało się, że jego rodzony syn zgłosił się do bazy genetycznej. Wiedział, że ojciec używał swojego nasienia w klinice, dlatego oddał materiał genetyczny, żeby po śmierci Karbaata można było sprawdzić, ile miał biologicznych dzieci. Okazało się, że 19. Sprawą żyje cała Holandia. Sama grupa Połówek też rośnie. Maaike szacuje, że do końca roku będzie ich 50.

Nie masz już dość tego tematu? Te dwa i pół roku Cię nie wyczerpały?
Pewnie z czasem mój entuzjazm wygaśnie, ale do tego jeszcze daleko. Z niektórymi bohaterami się zakolegowałem - szczególnie z jedną bohaterką, która uważała, że Karbaat jest jej biologicznym ojcem. Może to nieprofesjonalne? Ale sprawę śledzę na bieżąco, szczególnie teraz, gdy zrobiło się wokół tematu głośno na świecie. Temat, podchwyciły „New York Times”, „Le Monde”, „El Pais”… Przez ostatnie dwa lata, wpisanie do wyszukiwarki nazwisko „Karbaat” nie dawało wielu wyników. Teraz nagle zaczęło się dziać i to fajne uczucie, że ja swoją robotę zrobiłem, a historia żyje własnym życiem. Jeśli uda mi się zainteresować zagraniczne wydawnictwa tłumaczeniem, będę musiał odświeżyć wiedzę, coś dopisać, zaktualizować. Na przykład rozdział w książce o tym, czy Jan Karbaat oddawał w swojej klinice własne nasienie, musiałbym pozmieniać albo przynajmniej dopisać zdanie, że plotki się potwierdziły. Jestem ciekaw, czy książka za parę lat obroni się jako uniwersalna opowieść, a nie tylko reportaż interwencyjny, związany z newsami. Mam nadzieję, że tak.

Jak trafiłeś na temat kliniki Karbaata?
Studiowałem niderlandystykę, pojechałem na staż do agencji prasowej w Belgii. Po powrocie regularnie czytałem tamtejsze gazety i któregoś dnia natknąłem się na artykuł, właściwie tabloidowy, o uroczym tytule „Mafia spermowa. Przeciekające kontenery doktora Karbaata”. Gazeta pisała o dawcy S., który zapładniał masowo kobiety i jest ze swojego dzieła dumny. Dawca był Surinamczykiem, co wydało mi się ciekawe, bo Surinam to dawna holenderska kolonia. W artykule opisano dwójkę dzieci, dziś dorosłych. Potem znalazłem w reportażu telewizyjnym Henrika, który też jest dzieckiem biologicznym dawcy S., czyli Louisa. Przypadkiem okazało się, że i Henrik i dwójka z artykułu to Połówki. Nikt tego wcześniej nie połączył, więc pomyślałem - może to temat? Potem wszystko poszło na zasadzie kuli śniegowej.

Holandia historią żyła, a w Polsce nie mówiło się o tym praktycznie nic.
A uważasz, że powinno się mówić?

Nie o to mi chodzi. Chciałam powiedzieć, że opisałeś coś, co w Holandii jest już bardzo znane i dopiero teraz podchwyciły to nasze media.
Tabloidy podchwyciły go po mediach zagranicznych, które zaczęły się o tym rozpisywać. Książka jest gdzieś przy okazji. Nie pisałem pod tezę, ideologicznie, poszedłem za ciekawą historią, a temat był drugorzędny. Teraz już nie jest. Fajnie by było, gdybyśmy w Polsce mieli debatę na takie tematy, gdyby o tym mogły przeczytać pary decydujące się na zapłodnienie inną metodą niż naturalną czy lekarze, którzy się tym zajmują. Mam sygnały, że takich Janów Karbaatów w Polsce nie brakuje. Prawo w naszym kraju jest wewnętrznie sprzeczne. W wypadku surogatek zakłada, że kobieta, która urodziła, jest matką. Koniec kropka, tu górą jest biologia. W przypadku mężczyzn, anonimowych dawców nasienia, nie ma możliwości odtajnienia tożsamości. Nawet gdyby dawca spermy w Polsce chciał poznać dzieci, a one chciały poznać jego, to jest to zakazane. Nie chcę osądzać, co jest lepsze a co gorsze, ale faktem jest, że w polskich mediach o tym nie mówimy. Tematów jest więcej. Znalazłem w Holandii dziewczynę, która na własną rękę odszukała ojca biologicznego. Udało jej się ustalić, że w banku dawcami byli studenci tylko trzech kierunków. Przeglądała listy absolwentów, amerykańskie serwisy genealogiczne, zdjęcia w internecie. Znalazła. Był psychologiem, odwiedziła go znienacka w gabinecie. Był zszokowany, przejął się, a potem postanowił nawiązać z nią wręcz ojcowską relację, dziewczyna nie może się go teraz pozbyć. W Polsce też by się znalazły takie historie, gdyby nie było anonimowości dawców. To kiedyś wybuchnie. Prawo jest u nas takie, jak w Holandii w latach 70-tych. „Wszystkie dzieci Louisa” można więc potraktować jako zapowiedź tego, co może niedługo dziać się w Polsce.

Katarzyna Kojzar

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.