Dwa tygodnie w wojennym piekle. Dla Syryjczyków to codzienność...

Czytaj dalej
Fot. Fot. Islamistablog.pl
Piotr Drabik

Dwa tygodnie w wojennym piekle. Dla Syryjczyków to codzienność...

Piotr Drabik

Rozmowa. O życiu wśród wojennych zniszczeń, tlącej się nadziei w zgliszczach syryjskich miast oraz pomyśle sprowadzenia kilkorga dzieci na leczenie do Krakowa opowiada Anna Wilczyńska, arabistka i blogerka. Z mężem Karolem spędziła 14 dni m.in. w Aleppo i Damaszku

- Bała się Pani?

- Oczywiście, że tak.

- To był pierwszy wyjazd na Bliski Wschód?

- Nie. Z racji mojego kierunku studiów trzeba było wcześnie zacząć jeździć - Maroko, Oman, Emiraty Arabskie, Palestyna, Izrael, Egipt, Liban. Ponadto arabski ma to do siebie, że język oficjalny to jedno, a lokalne dialekty to zupełnie inna sprawa. Jednak do Syrii to był mój pierwszy wyjazd. Kiedy wcześniej chciałam się tam wybrać, wybuchła rewolucja i trzeba było przeczekać.

- Co Panią skłoniło wraz z mężem Karolem do wjazdu do ogarniętej wojną Syrii?

- Pojechaliśmy na zaproszenie organizacji humanitarnych. Nawiązaliśmy kontakt z pracującymi w nich Syryjczykami na kilka miesięcy przed wyjazdem. Wszyscy - i my i nasi znajomi z Syrii - mieliśmy poczucie, że świat nie jest dobrze poinformowany o tym, co dzieje się obecnie w tym kraju.

- Ponieważ?

- Temat wojny w Syrii, z początku bardzo medialny, powoli przejadał się czytelnikom portali internetowych i widzom przed telewizorami. Po zakończeniu oblężenia Aleppo, na przełomie ubiegłego i tego roku, informacje o wojnie stopniowo przestawały się pojawiać w mediach. Spotkałam się nawet ze stwierdzeniem, że wojna w Syrii się skończyła. Tymczasem wsparcie dla jej ofiar nadal jest bardzo potrzebne, teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek. Przed wyjazdem słyszeliśmy często, że pomoc jest możliwa, ale nie wiedzieliśmy dokładnie z którego kanału pomocowego najlepiej korzystać. Chcieliśmy sprawdzić na miejscu, który z nich rzeczywiście jest najlepszy i bezpieczny, również pod kątem przesyłania wsparcia finansowego.

- Czego najbardziej potrzeba Syryjczykom na co dzień?

- Na obszarze niemal całego kraju nie ma prądu. Kiedy my byliśmy w Syrii, kończyła się zima, ale wciąż zdarzały się temperatury poniżej zera. A bez energii elektrycznej nie ma ogrzewania, nie ma jak gotować, zagrzać wody do kąpieli czy zrobić prania. Innym poważnym problemem jest woda. W Aleppo do niedawna nie było bieżącej wody. Wciąż są w tym względzie ogromne problemy. Dostarczaniem czystej, pitnej wody zajmują się organizacje humanitarne. Rząd syryjski nie robi nic, żeby poprawić infrastrukturę czy to wodną, czy elektryczną w zniszczonych miastach.

- A co z żywnością, lekami?

- Paradoksalnie w Syrii wszystko jest dostępne, ale jest bardzo drogie. W ciągu ostatnich sześciu lat ceny poszły w górę dziesięciokrotnie. Kiedyś chleb kosztował 50 funtów syryjskich, teraz trzeba za niego zapłacić 500 funtów. A to równowartość jednego dolara. Dobrze zarabiający Syryjczyk może liczyć na pensję w wysokości 60 dolarów miesięcznie.

- Bez prądu, wody, bez nadziei na lepsze jutro. Jak mimo tych ogromnych trudności mieszkańcom Aleppo udaje się prowadzić codzienne życie?

- Są uzależnieni od dostaw pomocy humanitarnej oraz kosztownych generatorów prądu. Te ostatnie posiadają tylko duże instytucje, np. szpitale i kościoły. Czasami w Syrii widać przykłady naszej nieumiejętnej pomocy.

- Na przykład?

- Odwiedzając Syryjczyków w ich domach, widzieliśmy, jak w ogniskach albo starych piecykach palą ubraniami. Pytani, skąd mają taką górę ubrań, odpowiadają: „Bo przysyłacie”. Zamiast ubrań potrzebny był im opał, na przykład drewno lub paliwo.

- Czy jakaś szczególna historia została i w pamięci z tego wyjazdu?

- Dla mnie poruszające było spotkanie rodziny złożonej wyłącznie z dzieci. W zupełnie zrujnowanym budynku, w jednym pomieszczeniu i bez rodziców mieszkała szóstka dzieci. Najstarszy 12-letni chłopak opiekował się młodszym rodzeństwem, w tym 9-miesięcznym bratem. Udało im się przetrwać samodzielnie przez ponad dwa miesiące. Ojciec zginął, matka za współpracę z opozycją trafiła do więzienia i słuch o niej zaginął. Po prawie trzech miesiącach walki o przetrwanie dzieci zostały znalezione przez pracowników Caritasu. Wyglądały strasznie. Były niedożywione, w opłakanym stanie higienicznym, zbierały złom, aby za pieniądze ze sprzedaży kupić trochę jedzenia. Niemowlaka przewijano nawet gazetami, bo nie było czym. Rodzeństwo zostało umieszczone w sierocińcu, ale najstarszy chłopak z niego uciekł. Został nauczony przez rodziców, że dom to jest coś bardzo istotnego, że trzeba go strzec, dlatego wrócił tam, aby sprawdzić, czy nikt go nie splądrował. Ponadto dzieci cały czas miały nadzieję, że ich matka wróci.

- Przez ostatnie tygodnie obserwujemy w Krakowie dyskusję na temat przyjęcia na leczenie kilkorga dzieci z Syrii. Czy to dobry sposób pomocy?

- Założenie jest bardzo szlachetne, ale moim zdaniem to niesamowicie trudna, a wręcz niemożliwa do zrealizowania forma pomocy. W przypadku sprowadzenia do Polski dzieci, których rodzice są nieznani lub nie żyją, pojawia się problem zweryfikowania tego, czy przeżyła jakaś dalsza rodzina. Bardzo wielu ludzi wyjechało, nielegalnie opuszczając granice kraju, więc krewni takich dzieci mogą być teraz wszędzie na świecie i nie sposób ich odszukać. Tu pojawia się także problem zgody opiekuna prawnego na wyjazd. Jeśli uda się dziecko przewieźć i kiedy już zostanie wyleczone, co będzie z nim dalej? Do kogo później wróci to dziecko, kto będzie się nim opiekował w jego ojczyźnie? A może dzieci zostaną skierowane do adopcji w Polsce? Ponadto główne problemy zdrowotne dzieci w Syrii wiążą się z utratą kończyn. Nawet po wykonaniu nowoczesnych protez dla tych dzieci w Polsce, jak zdobędą kolejne już w Syrii, kiedy podrosną? To są kwestie, które trzeba rozważyć przed sprowadzeniem kogoś nad Wisłę.

- W takim razie jak możemy mądrze pomagać?

- Przede wszystkich trzeba to robić świadomie. Nie dawać pieniędzy każdej organizacji, która tylko deklaruje, że pomaga Syrii. Najlepiej bezpośrednio zgłaszać się do osób prowadzących daną zbiórkę - zadzwonić, sprawdzić w internecie. Podobnie trzeba weryfikować informacje pochodzące z Syrii, korzystając z kilku źródeł. Poza tym zdecydowanie polecam pomoc finansową. Mało co do Syrii teraz można wwieźć. Ponadto droga z Polski do Syrii jest niesamowicie kosztowna. W Syrii większość rzeczy można kupić na miejscu, a nabywając lokalne produkty, dajemy również pracę mieszkańcom tego kraju.

- Mieszkańcy Syrii marzą o ucieczce ze swojej ojczyzny?

- Nie spotkałam nikogo, kto by nie marzył o wyjeździe. Widząc sytuację tam, w pełni to rozumiem, bo Syria to miejsce, w którym obecnie nie da się żyć. Jednak teraz opuszczenie tego kraju jest praktycznie niemożliwe. W grę wchodzą tylko kosztowne i niebezpieczne drogi nielegalne, ponieważ wszystkie kraje ościenne mają zamknięte granice, a reżim prześladuje uciekinierów.

- A jednak organizacjom humanitarnym jakoś udaje się tam dostać.

- Nie wszystkim. Na terenie Syrii pracują praktycznie tylko miejscowi, w ramach tak zwanych projektów zdalnie sterowanych. Podczas takich akcji Syryjczycy prowadzą prace na miejscu, a centrum dowodzenia znajduje się w Libanie lub Turcji. To dlatego, że cudzoziemcy są bardzo niemile widziani. Zaraz przed naszym wyjazdem do Syrii szef libańskiego oddziału JRS (Jesuit Refugee Service) został zmuszony do powrotu z Syrii do Libanu, pomimo że miał wszystkie potrzebne pozwolenia. Polityka reżimu od przełomu grudnia i stycznia jest taka, żeby jak najmniej osób z zewnątrz miało możliwość zobaczenia, co naprawdę się dzieje w Syrii.

- Gdy wróciliście do Polski, odczuliście ulgę czy wręcz przeciwnie?

- Wszystkie naraz. Z jednej strony baliśmy się o swoje życie, więc z ulgą wróciliśmy do domu i do życia, w którym można ogrzać mieszkanie, kupić jedzenie, wykąpać w ciepłej wodzie. Ale nie możemy zapomnieć o tym, co zobaczyliśmy, i zostawić ludzi, którzy potrzebują wsparcia, którzy także narażali się dla naszego bezpieczeństwa. Dostaliśmy informacje, że osoby w Syrii, które miały z nami kontakt, były długo przesłuchiwane. Staramy się utrzymywać z nimi stały kontakt. Chcemy wrócić do Syrii.

(...)

Anna Wilczyńska – arabistka, autorka bloga islamistablog.pl, tłumacz i nauczyciel języka arabskiego. Współpracuje z Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć w Krakowie, które świadczy bezpłatną pomoc prawną uchodźcom w Polsce. W ramach projektu dziennikarskiego wraz z mężem Karolem Wilczyńskim, odwiedziła Syrię na przełomie stycznia i lutego 2017 roku.

O tym, jak skutecznie pomagać Syryjczykom Anna i Karol Wilczyńscy opowiedzą podczas spotkania 6 kwietnia o godz. 19:30 w Artefakt Cafe (ul. Dajwór 3).

Jednocześnie w internecie organizowana jest zbiórka pieniędzy dla 6 dzieci, które bez rodziców same wychowują się w zniszczonym Aleppo. Muhammada i 5 jego rodzeństwa podczas pobytu w Syrii spotkali również Anna i Karol Wilczyńscy. Celem zbiórki jest pomoc finansowa dla sierocińca ze szczególnym naciskiem na pokrycie wszystkich potrzeb rodzeństwa na jak najdłuższy czas m.in. pieluchy, mleko dla najmłodszego Yamena, żywność, środki higieniczne, opał oraz również zajęcia terapeutyczne.

Piotr Drabik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.