Beata Mikołajczyk-Rosolska kończy karierę. Napisała ćwierć wieku pięknej historii kajakarstwa

Czytaj dalej
Fot. Grzegorz Dembinski
Dorota Witt

Beata Mikołajczyk-Rosolska kończy karierę. Napisała ćwierć wieku pięknej historii kajakarstwa

Dorota Witt

- Sport dawał mi niesamowitą satysfakcję. Uwielbiałam treningi, lubiłam też rywalizację, tę adrenalinę, którą dawały kolejne starty. Najbardziej jednak kochałam te emocje za metą. Sport stał się moim sposobem na życie, ale zawsze miałam świadomość, że to życie z czasem będzie trzeba trochę przemeblować - mówi Beata Mikołajczyk-Rosolska, kajakarka, trzykrotna medalistka igrzysk olimpijskich.

Walka o udział w igrzyskach olimpijskich w Tokio, a potem walka w Tokio o kolejny historyczny medal - to był pani cel, kiedy zdecydowała się pani na powrót do regularnych treningów po urodzeniu synka. Koronawirus zniweczył te plany?

Wróciłam do sportu, żeby spróbować powalczyć o Tokio. Powrót miałam piękny. Trudny, ale piękny. Wróciłam na swój poziom sportowy sprzed ciąży. Kiedy okazało się, że przez pandemię igrzyska w Tokio zostają przesunięte, mogłam liczyć na duże wsparcie rodziców: mama od razu zadeklarowała, że jeszcze przez rok będzie w stanie towarzyszyć mi w wyjazdach na obozy, zgrupowania, bym mogła trenować, mając pod bokiem Szymka i najlepszą dla niego opiekunkę, tata od razu zapowiedział, że przez kolejny rok zaopiekuje się naszymi ukochanymi psami, kiedy nas nie będzie w domu, bo przecież także mój mąż, Rafał, wyjeżdża na zgrupowania kadry kajakarzy. Nie zmartwiłam się więc tym odroczeniem igrzysk, przeciwnie – pomyślałam, że rok dłużej przy niespełna 25 latach treningu to drobnostka, dodatkowo: że będę miała więcej czasu na doprowadzenie mojej formy do perfekcji.

A jednak w Tokio pani nie zobaczymy…

Plan planem, a życie i tak pisze często swój scenariusz. Dla mnie wszystko się zmieniło w chwili, gdy usłyszałam od lekarza, że za rok już mamą nie zostanę. A moim marzeniem, oprócz Tokio, było zostać mamą po raz drugi. Rodzina jest jednak dla mnie ważniejsza. I to z tego powodu podjęłam decyzję o końcu kariery. Napisałam piękną historię, sama z siebie jestem dumna. I jestem spełniona sportowo. Ważne jest też dla mnie to, że kajaki kobiece będą istnieć beze mnie. I to jest piękne! Drużyna żeńskich kajaków jest silna jak nigdy dotąd. Jestem więc spokojna.

Rodzinę cenię sobie ponad wszystko. Taką naukę wyniosłam z domu. Sport to niesamowita przygoda. Przygoda, która musiała się kiedyś skończyć. A rodzinę ma się na całe życie.

Ma pani na koncie serię wielkich osiągnięć: srebrny medal Letnich Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, brązowe medale Letnich Igrzysk Olimpijskich w Londynie i Letnich Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro, mistrzostwo świata, mistrzostwo Europy, młodzieżowe mistrzostwo Europy, wicemistrzostwo świata juniorek, brązowy medal mistrzostw Europy juniorek i wielokrotne mistrzostwo Polski. W historii sportu zapisała się pani jako druga kajakarka, która zdobyła trzy medale na igrzyskach olimpijskich, a także pierwsza, która stała na podium na każdych igrzyskach, w których brała udział. W takiej sytuacji chyba nieco łatwiej podjąć decyzję o końcu kariery…

Gdybym nie miała medali igrzysk olimpijskich, które dla mnie, jak dla każdego sportowca, są najważniejszym osiągnięciem, gdybym była u progu kariery, gdybym miała 20-25 lat i wtedy usłyszała diagnozę lekarza, jaką usłyszałam teraz, moja decyzja byłaby taka sama. Rodzinę cenię sobie ponad wszystko. Taką naukę wyniosłam z domu. Sport to niesamowita przygoda. Przygoda, która musiała się kiedyś skończyć. A rodzinę ma się na całe życie.

Kiedy została pani mamą, kibice martwili się, że już nie zobaczą pani na wodzie. A pani na pierwszy trening po urodzeniu wyczekiwanego syna wybrała się, gdy skończył... 4 tygodnie.

To był raczej spacer po wodzie. Te 20 czy 30 minut w kajaku dały mi jednak jasną odpowiedź na pytanie, czy to jest nadal to, co kocham: tak. Kobieta, kiedy zostaje mamą i poświęca każdą chwilę dziecku, powinna pamiętać, że nie może zatracić siebie. Dla mnie wyjście na trening jest tym, czym dla kogoś innego pójście do kina czy na kawę z przyjaciółką. Nie czułam presji ze strony kibiców - słali pozytywne wiadomości, życzyli zdrowia, odpoczynku, radości. Powrót to była moja decyzja: świadoma, przemyślana kilka razy i szczegółowo omówiona z bliskimi. Bo gdyby nie ich pomoc, wsparcie męża i zaangażowanie mamy, nie zdecydowałabym się raczej na powrót. 

25 lat wysiłku, wyrzeczeń, porannych pobudek, wyjazdów, pracy w pocie czoła. A pani nadal nazywa to przygodą.

Sport dawał mi niesamowitą satysfakcję. Naprawdę uwielbiałam treningi, lubiłam też rywalizację, tę adrenalinę, którą dawały kolejne starty. Najbardziej kochałam te emocje za metą. Robiłam to, co kochałam, więc nie odczuwałam ciężaru wyrzeczeń i ogromu pracy. Sport stał się moim sposobem na życie, ale zawsze miałam świadomość, że to życie z czasem będzie trzeba trochę przemeblować.

Została pani kajakarką klubu UKS Kopernik Bydgoszcz trochę przez przypadek…

Zupełny przypadek. Trener zjawił się w naszej szkole. Szukał dzieciaków, którym chce się trenować. Koleżanka chciała pójść, więc poszłam i ja. I tak zostałam kajakarką. Ale myślę sobie, że gdyby nie ta historia i tak uprawiałabym jakiś sport. Od zawsze była we mnie chęć ścigania się, apetyt na zdrową rywalizację, a wysiłek fizyczny dawał mi radość. Zresztą to była chyba cecha moich czasów – wtedy wstydem było nie ćwiczyć na lekcjach w-fu.

Kiedy rozmawiałyśmy pierwszy raz, była już pani medalistką igrzysk olimpijskich w Londynie i Pekinie. Powiedziała pani wtedy: „w sporcie osiągnęłam już wszystko, co sobie wymarzyłam. Teraz dokładam na górkę i bardzo dobrze się z tym czuję. Nie gonię już za tytułami, pieniędzmi. Wiosłuję dla czystej przyjemności”. Od tamtej pory minęło już siedem lat. Co dał pani sport – poza przyjemnością?

To już 7 lat? Czas biegnie nieubłaganie. Sport nauczył mnie chyba więcej niż szkoła – dał lekcję życia. To na treningach nauczyłam się pracy w grupie, tego, jak rywalizować – jak cieszyć się ze swoich wyników, ale i z osiągnięć koleżanek, bo przecież w kajaku często byłyśmy razem; że warto pomóc innym zawodniczkom, choćby dlatego, że następnym razem to ja mogę potrzebować wsparcia. Dowiedziałam się, jak czerpać siłę ze zwycięstw i doświadczenie z porażek. Trenerzy nauczyli mnie systematyczności. Sport zawodowy to nie tylko praca, to sposób życia, bo sportowcem jest się 24 godziny na dobę. Trzeba cały czas myśleć o tym, jak trenować, co jeść, ile spać, by wspierać swój organizm i dbać o formę. Teoretycznie można robić wszystko, ale nie wszystko przynosi korzyści. Nie ma czasu na beztroskę i marne mamy szanse, by usiąść wieczorem z miską przekąsek przed telewizorem, oglądać film za filmem, bo przecież następnego dnia jest niedziela i można pospać dłużej. Nie można, trzeba iść na trening. Systematyczność, cierpliwość, zaangażowanie - to są wartości, które przydają się nie tylko w sporcie, ale i w życiu, niezależnie od tego, co się w nim robi.

A co pani miała robić, jeśli plan A by nie wypalił? Pamiętam, że oprócz sportowych, miała pani naukowe ambicje...

W domu nauczono mnie szacunku do nauki, mówiono, że po studiach czeka mnie łatwiejsze życie. Moi rodzice traktowali sport jak przygodę. Kiedy zaczynałam, nikt nie mógł przewidzieć, że tak wiele osiągnę, dlatego na pierwszym miejscu postawiona była nauka, a sport mogłam uprawiać w wolnym czasie. Do tego, bym mogła uczyć się w klasie sportowej, przekonywałam rodziców rok. Krócej zajęło mi wyproszenie możliwości trenowania. Powiedzieli, że jeśli tego chcę, mogę spróbować, ale gdy już zdecyduję się trenować, muszę w tym postanowieniu trwać, bo decyzję powinnam podjąć jak dorosła. Miałam wtedy 11 lat. Z czasem zrobiłam studia, potem uprawnienia trenerskie. Po studiach z zakresu zarządzania w hotelarstwie i gastronomii chciałam zrobić studia podyplomowe - zarządzanie w sporcie. Teraz będę miała na to więcej czasu. Rodzice przekazali mi wiele ważnych zasad, jedna z tych, które wzięłam sobie głęboko do serca, brzmi: jeśli coś robisz, rób to dobrze, bo inaczej po co?

Najwięcej osiągnęła pani w sporcie, pracując z trenerami Wiesławem Rakowskim (z nim pani zaczynała) i Tomaszem Krykiem (z nim pani kończy). Musi iskrzyć na linii trener-zawodnik, by współpraca się układała?

Przede wszystkim potrzebna jest wyjątkowa charyzma trenera, ja miałam do takich osób szczęście. Dobry trener to przewodnik, a jego wyczucie jest istotne zwłaszcza na początku, gdy młody zawodnik dopiero zakochuje się w swojej dyscyplinie. Oczywiście te relacje nie zawsze układały się zupełnie bezboleśnie.

Na przykład nie wtedy, kiedy trener nie wysłał pani na igrzyska do Aten (bo „za młoda”) i wtedy, kiedy na sześć tygodni przed startem w Londynie zmieniła się pani partnerka?

Trzeba wiedzieć, kiedy usunąć się z drogi, a kiedy tupnąć nogą. Jeśli sportowiec widzi, że robi postępy lub utrzymuje formę na stałym, optymalnym poziomie, potrafi w pełni zaufać trenerowi. W trakcie treningów potrzebny jest też dystans. Zdarza się, że przychodziłyśmy w zabawnych strojach, na głowie miałyśmy dwie kitki, usta śmiesznie umalowane, a trener, Tomasz Kryk, podpisywał się w mailu: Tomi Krykson. To były momenty na rozładowanie emocji, ale na treningach przede wszystkim: praca i to całkiem na serio. Nie lubię zmian, dlatego na swój sposób musiałam przepracować każdą zmianę trenera. Oczywiście nie raz miałam swoje zdanie, które było odmienne od zdania trenera. Miałam na to jedną metodę: na spokojnie analizowałam rady trenera i niemal zawsze ostatecznie uznawałam je za właściwe.

Mogłabym też zostać trenerką. Mam świadomość, jaka to odpowiedzialność i wiem, że będzie to wymagało na początku przede wszystkim wytężonej pracy nad sobą – by nauczyć się nie przykładać do młodych kajakarzy swojej miary, nie wymagać od nich tego, co jest ponad ich siły.

Co będzie pani teraz robiła?
Na razie poświęcam czas rodzinie, cieszę się chwilami spędzanymi z synkiem. Z treningów nie zrezygnowałam. Dla mojego organizmu to byłaby zbyt drastyczna zmiana. Teraz sama narzucam sobie tempo. Biegam po okolicznych lasach, około 8 km dziennie, prawie codziennie - w czwartki i niedziele odpoczywam. Na początku brałam ze sobą zegarek, ale kiedy zorientowałam się, że zbyt się nakręcam, próbuję poprawiać wyniki, biegam na czas, odłożyłam go. Robię to tylko dla siebie, dla swojego serca, które domaga się pracy i może jeszcze dla głowy. No i psa, bo zabieram go ze sobą.

A zawodowo, czym chciałaby się pani zająć?
Myślę, że sprawdziłabym się jako osoba doradzająca w sprawach sportu, np. w urzędzie miasta. Mogłabym też zostać trenerką. Mam świadomość, jaka to odpowiedzialność i wiem, że będzie to wymagało na początku przede wszystkim wytężonej pracy nad sobą – by nauczyć się nie przykładać do młodych kajakarzy swojej miary, nie wymagać od nich tego, co jest ponad ich siły. Jestem przyzwyczajona do pracy, mój dzień jest bardzo długi, bo zaczyna się o świcie. I to odkąd pamiętam. Takie nawyki wchodzą w krew. Ale przecież nie każdy pracuje w takim samym rytmie. Kiedy podejmuje się pracę z młodym zawodnikiem, z dzieckiem, pamiętając o wynikach, nie wolno zapominać o samym dziecku. Czuję, że taka praca dałaby mi dużo satysfakcji. Kiedy przychodzę do klubu i obserwuję treningi początkujących kajakarzy, widzę, że dają z siebie jeszcze więcej niż na co dzień, że chcą pokazać mi swoje zaangażowanie, pochwalić się formą. To bardzo budujące.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.